sobota, 26 marca 2011

23. Na luzie

 
TIME OUT
The Dave Brubeck Quartet
Columbia
1959
******
Genialny utwór „Take Five” słyszał chyba każdy. Nawet nie wiedząc, że to „Take Five” i nie zdając sobie sprawy, że to kwartet Dave'a Brubecka. Można nie wiedzieć, kim jest Dave Brubeck, a i tak dobrze znać tę melodię, bo można ją było usłyszeć w niezliczonej ilości filmów, niekoniecznie poświęconych jazzowi. Polacy mają dodatkowe wspomnienia z tym utworem związane, w latach 80. był on bowiem wykorzystany jako czołówka Studia Lato. Przyznaję, że to wiadomość wyszperana w głębinach internetu – sam tego nie pamiętam, więc jeśli to nie było Studio Lato, to proszę o sprostowanie.
Już za „Take Five”, swoją drogą jedyny na tym albumie utwór nie skomponowany przez Brubecka, ale przez saksofonistę Paula Desmonda, należy się „Time Out” sześć gwiazdek. A że reszta płyty nie odstaje jakością, wysoka ocena uzasadniona. Aż trudno uwierzyć, że po premierze krytycy potraktowali „Time Out”, delikatnie mówiąc, nieprzychylnie. I proszę, minęło pół wieku (z maleńkim kawałeczkiem), a płyta kwartetu Dave'a Brubecka jest uważana za jeden z najbardziej wpływowych albumów w historii jazzu, jest również jednym z największych bestsellerów gatunku.
Swoją drogą, w znacznej mierze za ten sukces odpowiedzialny jest producent Teo Macero, który ma na koncie także współpracę z Milesem Davisem, choćby przy omawianej niedawno przeze mnie „Kind of Blue”. Facet miał wyczucie tego, co może zmienić muzykę rozrywkową, nie da się ukryć.
Nie będę udawał, że znam się na tyle, żeby opisywać muzyczne eksperymenty Dave'a Brubecka. Wiadomo, że cała koncepcja „Time Out” polegała na tym, by pracować na utworach o nietypowym metrum, by przekraczać ustalone normy, etc, co zresztą znalazło rozwinięcie na dwa lata późniejszym krążku „Time Further Out”. Za cienki jestem, by choćby spróbować się z tym tematem zmierzyć, zresztą to kwestie dawno i dokładnie już opisane.
Dla mnie „Time Out” jest przede wszystkim znakomitą rozrywką – porównywalną do „Kind of Blue”, choć znacznie lżejszą, zdecydowanie łatwiejszą w odbiorze. Wciąż nie brakuje tej płycie elegancji (może mniej wystudiowanej niż w przypadku płyty Davisa), ale też sporo na niej muzycznych zabaw: ot, choćby cytaty z mozartowskiego „Marsza tureckiego” w otwierającym album „Blue Rondo a la Turk”. Mam też wrażenie, że o ile Davis i jego zespół nagrywali „Kind of Blue” z pełną świadomością realizacji muzycznego arcydzieła, o tyle Brubeck, Desmond et consortes podeszli do sesji nagraniowych na pełnym luzie. Genialni instrumentaliści postanowili pobawić się muzyką, zaś arcydzieło wyszło im może nie przypadkowo, ale tak jakoś przy okazji.
I wciąż uważam, że jeśli mielibyście posłuchać w życiu jednej jedynej płyty jazzowej, to powinno nią być „Kind of Blue”. Ale nie słuchając „Time Out” naprawdę wiele stracicie.

PS. Dave Brubeck zmarł wczoraj, 5 grudnia 2012, na dzień przed swoimi 92. urodzinami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz