niedziela, 27 marca 2011

24. Koniec niewinności

JOAN BAEZ
Joan Baez
Vanguard
1960
*****

Nie wiem, może to tylko pierwsze wrażenie, usilne poszukiwanie nowości, w tym, czego słucham, może tylko mój słuch wodzi mnie na pokuszenie, ale debiut Joan Baez to pierwsza płyta z lato 60., jaką opisuję na tym blogu, i naprawdę słychać różnicę. Nie żadną rewolucję, nawet nie przełom, ale „Joan Baez” to krążek, który zwiastuje zmianę epoki. I nie szkodzi, że składa się wyłącznie z tradycyjnych songów – nad roześmianą Amerykę właśnie nadciągnęły pierwsze burzowe chmury. Momentalnie w zapomnienie odchodzą wesołe, rockowe przeboje, a nawet dzikozachodnie ballady wyśpiewywane przez pionierów komercyjnego country. 
Niby niewiele się na tej płycie dzieje. Jest spokojnie, sennie, leniwie. Ale to spokojnie i leniwie nie przesłania też tego, że jest – zwłaszcza chwilami – cholernie niepokojąco. Gdy Joan Baez śpiewa „Silver Dagger” albo „House of the Rising Sun”, ciarki przechodzą po plecach.
A przecież to jeszcze nie jest ta Joan Baez, jaką znamy do dzisiaj. Jeszcze nie ma śladu wojującej aktywistki i ikony ruchu protestacyjnego (no, może drobne ślady są – w końcu chociaż miała ofertę lukratywnego jak na tamte czasy kontraktu z Columbią, zdecydowała się wydać album w niezależnej wytwórni Vanguard, a to dlatego, że ta wspierała młode zespoły lewicowe, odrzucane przez duże wytwórnie, m.in. grupę The Weavers dość istotną z punktu widzenia debiutanckiej płyty Baez). Jeszcze nie ma Baez współpracującej z Bobem Dylanem. Jest młoda – wówczas zaledwie dziewiętnastoletnia – dziewczyna, która przejmującym głosem śpiewa amerykańskie ballady.
W wywiadach wspominała, że realizacja tego albumu nie była specjalnie kłopotliwa: w studiu były dwa mikrofony – jeden nagrywał głos, drugi gitarę. Większość piosenek nagrywała „na setkę”. „Dopóki pies nie przebiegł przez pokój, wszystko było w porządku”, mówiła dziennikarzowi „Rolling Stone'a”. Jedynie czasami Baez wspomaga drugi gitarzysta, Fred Hellerman właśnie z grupy The Weavers.
Ten minimalizm to jedna z największych zalet debiutu Joan Baez. Pozwala się skupić nie tylko na fantastycznym brzmieniu jej głosu, ale także na niesamowitej sile śpiewanych przez nią songów. Smutnych, posępnych, nostalgicznych. Niewiele światła i radości na tej płycie, jakby Baez – do dziś walcząca ze społecznymi nierównościami – od początku miała świadomość, że misja, którą sama sobie narzuciła, nie będzie drogą usłaną różami.
Piękna płyta.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz