sobota, 26 marca 2011

Interludium. Lata 60.

Nieco ponad cztery miesiące zajęło mi opisanie 23 płyt z lat 50. Nie chcę nawet myśleć, ile zajmie mi przedarcie się przez następną dekadę. 
Tym bardziej, że nieco lepiej wiem, czego się spodziewać. Lata 50. to w znacznej mierze była dla mnie terra incognita. To znaczy, niby znałem większość wykonawców, ale były to najczęściej dla mnie nazwiska, za którymi nie było muzyki. Teraz już jest.
Lata 60. znam nieco lepiej. I nawet paru artystów, których albumy znalazły się na liście 1001 płyt, lubię. Na przykład The Rolling Stones, Led Zeppelin, Jimiego Hendrixa, Isaaca Hayesa. Części zespołów – wstyd przyznać, więc teraz nie wymienię jakich – kompletnie nie znam. Sporej ilości nie lubię (co nie znaczy, że nie doceniam). I to dużych: The Doors, Beatlesów, Beach Boys, Beatlesów, The Mamas and the Papas, Beatlesów. Aha, jeszcze Beatlesów. Więc czeka mnie spore wyzwanie, próba zmierzenia się z okresem, w którym z jednej strony muzyka – zwłaszcza amerykańska, bo ona przecież w tym zestawieniu dominuje – coraz bardziej traciła niewinność, a z drugiej, przede wszystkim pod koniec dekady, wkraczała w obrzydliwe, hippisowskie klimaty, gdy wielu ludzi naiwnie wierzyło, że świat można zmienić wkładając kwiaty w lufy karabinów.
W niektórych te kwiaty trafiły rykoszetem.
Lata 60. zaczynają się od Joan Baez, kończą na Franku Zappie. Zobaczymy, jak będzie. Może nawet polubię Beatlesów, a znienawidzę Zeppelinów. Wystarczyły mi jak dotąd 23 płyty, żeby być pewnym jedynie tego, że niczego nie mogę być pewny.

2 komentarze:

  1. Nie jeździj po chłopakach pochopnie. Aczkolwiek przyznaję że zdecydowanie najlepsza płyta The Beatles wyszła w 2006 roku :)

    OdpowiedzUsuń
  2. ale późny beatles nie jest zły
    serio

    OdpowiedzUsuń