niedziela, 27 stycznia 2013

45. Błękitnooki soul

A GIRL CALLED DUSTY
Dusty Springfield
Philips
1964
****
Jaka szkoda, że na tej płycie nie ma kawałka „Son of a Preacher Man”! Ileż to popkulturowych kontekstów – od Cypress Hill po Quentina Tarantino. Niestety Dusty Springfield nagrała ten przebój w 1968 roku, więc zaledwie cztery lata po wydaniu debiutanckiego albumu. Z punktu widzenia tego bloga, o cztery lata za późno.
Na muzykę, którą wykonywała, Anglicy mają piękny termin „blue-eyed soul”. U nas mówi się po prostu „biały soul”. Dusty Springfield była na początku lat 60. jedną z wielu artystek, które czerpały inspirację z soulu, R&B, dokonań fantastycznych czarnoskórych muzyków nagrywających m.in. dla wytwórni Motown. Jedną z wielu, ale także jedną z najbardziej utalentowanych. To, co nagrywała, wyrastało ponad grzeczną muzykę dla grzecznych – białych – dzieci z dobrych – białych – domów. Choć urodziła się w Londynie, już na „A Girl Called Dusty” brzmi jak rodowita Amerykanka. I są na tej płycie kawałki, dzięki którym mogłaby stawać w szranki z Arethą Franklin albo Dionne Warwick. Springfield śpiewa na tej płycie zresztą dwa numery z repertuaru Dionne. I radzi sobie doskonale. 
Od wielkich nazwisk i ciekawych inspiracji aż się na tym albumie roi. Są dwa numery napisane przez spółkę Burt Bacharach/Hal David. Są covery Raya Charlesa („Don't You Know”) i świetnych afroamerykańskich grup wokalnych The Supremes („When the Lovelight Starts Shining Through His Eyes”) i The Shirelles („Will You Love Me Tomorrow”), jest wreszcie piękna piosenka „You Don't Own Me” z repertuaru Lesley Gore – tej samej, która dwa lata wcześniej błysnęła wielkim hitem „It's My Party”. Sama Gore to w ogóle arcyciekawa postać – aż chciałoby się napisać o niej więcej, niestety twórcy listy 1001 płyt nie uwzględnili żadnego z jej albumów.
Dusty Springfield brzmi więc niczym rodowita Amerykanka, gotowa podbić swoim czystym, mocnym głosem cały świat. Udało jej się częściowo – zyskała sporą popularność nie tylko w ojczyźnie, lecz także w Stanach. Jednak co ciekawe już parę lat po debiucie musiała walczyć o słuchaczy. Wtedy podpisała kontrakt z Atlantikiem, macierzystą wytwórnią jej ukochanej Franklin i nagrała świetną, soulową płytę, która już nie potrzebowała określeń „blue-eyed”. Ale o albumie „Dusty in Memphis” przyjdzie jeszcze pora opowiedzieć. A tam już będę mógł także napisać więcej o „Son of a Preacher Man”.

niedziela, 13 stycznia 2013

44. Król Solomon

ROCK'N'SOUL
Solomon Burke
Atlantic
1964
****

Przyszedł czas na kolejną arcyciekawą postać. Przed wami jeden z najważniejszych twórców soulu, a jednak, mam wrażenie, jakoś – przynajmniej nad Wisłą – mniej znany. A przecież jego nazwisko powinno być wymieniane jednym tchem obok nazwisk innych wybitnych twórców czarnej muzyki: Raya Charlesa, Jamesa Browna czy Arethy Franklin. Solomon Burke był jednym z tych artystów, którzy – kiedy ich kariera ruszyła z kopyta – nie zwalniali tempa. Pierwsza połowa lat 60. to najbardziej płodny i najciekawszy artystycznie okres jego twórczości, ale przecież Burke nie schodził ze sceny przez ponad pół wieku. Nawet w roku swojej śmierci (2010) zdążył wydać dwa nowe albumy studyjne! Zapracowany był zresztą na wszystkich polach – jego biografowie doliczyli się, że miał co najmniej 21 dzieci (z kilku małżeństw i związków cokolwiek mniej formalnych), a pierwsze urodziło się, gdy on sam był zaledwie czternastolatkiem. Później przyznawał, że to za wcześnie, by zostać ojcem, ale mimo wszystko nigdy tego nie żałował.

To Burke'owi przypisuje się stworzenie terminu „soul music”. Nazwa ta pojawiła się poniekąd w wyniku głębokiej wiary artysty. Burke był utalentowanym muzykiem gospel i gdy przebił się do mainstreamu, podpisał kontrakt z wytwórnią Atlantic – na początku lat 60. słynącą także z wydawania czołówki muzyków rhythmandbluesowych. Tu pojawiły się niestety problemy: Burke nie chciał być kojarzony z tą sceną – przede wszystkim dlatego, że Kościół nazywał R&B diabelską muzyką. Wreszcie wytwórnia zdecydowała się promować go jako muzyka soul, wykorzystując słowa samego artysty, który w jednym z wywiadów miał powiedzieć: „I want to be a soul singer”, mając oczywiście na myśli śpiewanie z głębi duszy.
Chwyciło. I to szybko. Burke zrobił natychmiastową karierę, łącząc w swoich piosenkach elementy R&B, country, rocka i muzyki gospel. W 1963 roku łasy na zaszczyty Solomon zgodził się na „oficjalną” koronację na króla Rock'n'Soulu. W listopadzie odbyła się specjalna uroczystość w Royale Theatre (jakżeby inaczej) w Baltimore, a Burke otrzymał nawet królewskie parafernalia. Co ciekawe, wzbudziło to zazdrość m.in. Jamesa Browna, który dwa lata później – uważając, że królewski tytuł należy się właśnie jemu – zaprosił Burke'a do udziału w koncercie. Solomon miał (za 7500 dolarów) przekazać Brownowi królewskie zaszczyty. Jak sam wspominał, kasę przyjął, ale oddania regaliów odmówił. Tak dorośli faceci robili muzykę w latach 60.
Pewny swego Burke nawet nagranej w 1967 roku płycie nadał tytuł „King Solomon” – do końca życia uważał, że królewskie miano do niego pasowało. W porównaniu z tym tytuł „Rock'n'Soul” – bo pora wreszcie parę zdań o tej płycie napisać – wydaje się wręcz zawstydzająco skromny. Rockowej energii co prawda tu niewiele, ale doskonale słychać, o co chodziło Burke'owi, gdy nazywał swoją muzykę soulem. Mocno osadzona w tradycji, a jednak zdecydowanie ponad nią wyrastająca – dla Solomona była szansą, by udowodnić swoje wokalne możliwości. Jego głos jest zarówno chropawy, jak i miękki, uwodzicielski i zdystansowany jednocześnie. Burke – nieważne, czy śpiewa własne kompozycje, czy bierze na warsztat „Hard Ain't It Hard” Woody'ego Guthriego – brzmi tak, jakby poza muzyką nic się dla niego nie liczyło. „Rock'n'Soul” arcydziełem nie jest, ale pokazuje, że James Brown rzeczywiście mógł czuć się zazdrosny. To że po latach znamy raczej jego dokonania, a nie Burke'a, to kwestia raczej konsekwetnie budowanej i kariery i całej masy energii włożonej w podtrzymywanie zainteresowania fanów i mediów. Burke, choć jak już wspominałem kariery nigdy nie porzucił, zajmował się także milionem innych spraw (nie tylko płodzeniem kolejnych dzieci). Był przedsiębiorcą pogrzebowym, właścicielem firmy wynajmującej limuzyny oraz firmy sprzedającej fast food na koncertach i imprezach sportowych (specjalnie stworzył swoją własne marki: Soul Dogs oraz Soul Corn – smacznego). Może także dzięki temu przez całą karierę zachował finansową niezależność, mógł zmieniać wytwórnie i współpracowników niespecjalnie martwiąc się o sprzedaż płyt i singli. Bo choć „Rock'n'Soul” jest monumentem szczytowej kariery Burke'a, w drugiej połowie lat 60. popularność muzyka zaczęła spadać. Musiał nieco ustąpić miejsca innym utalentowanym artystom, m.in. Arethcie Franklin. Spore grono wiernych fanów jednak miał przez cały czas – to zasługa także jego niebywałego talentu aktorskiego, z którego korzystał nie tylko na scenie, ale także podczas kazań, które przez wiele lat wygłaszał w stworzonym przez siebie kościele Prayer Assembly Church of God in Christ. Podobno kazał siadając na wielkim purpurowym tronie. Królewskie przyzwyczajenia najwyraźniej nie przeszkadzały mu służyć bogu.

czwartek, 3 stycznia 2013

43. Belgijski wieczór

ENREGISTREMENT PUBLIC A L'OLYMPIA 1964
Jacques Brel
Barclay
1964
*****

Na początek mała dygresja: po czym można poznać, że listę 1001 płyt układali dziennikarze ze Stanów? Otóż spośród całego bogactwa francuskojęzycznych chansons wybrali zaledwie dwie płyty. Jedną Jacques'a Brela i jedną Serge'a Gainsbourga. Nie znaleźli tu uznania tacy artyści jak Edith Piaf (jedną ze swoich najsłynniejszych piosenek „Non, je ne regrette rien” nagrała w 1960 roku), Charles Aznavour czy Georges Brassens. Ja sam do ich twórczości miałem dotychczas stosunek, powiedziałbym, uprzejmy, ale chłodny: raczej szacunek niż zachwyt. Koncertowa płyta Brela tego nie zmieni. Po prostu – to nie moja bajka, choć rzecz jasna sceniczna forma belgijskiego piosenkarza robi olbrzymie wrażenie.

„Enregistrement Public a l'Olympia 1964” to drugi koncertowy album w dorobku Brela, nagrany zaledwie trzy lata po pierwszym, także zarejestrowanym w paryskiej Olympii. Pierwszy był równie udany, co drugi, ale zdecydowanie brakowało mu jednego ważnego elementu: kapitalnego utworu „Amsterdam”. Hymn poświęcony amsterdamskiemu portowi otwiera koncert z 1964 roku i właściwie na tym ów występ mógłby się dla mnie zakończyć. Żadna z zaśpiewanych potem przez Brela piosenek nie ma już takiej siły rażenia. Swoje wersje „Amsterdamu” nagrywali później m.in. David Bowie i The Dresden Dolls, na polski tekst przetłumaczył Wojciech Młynarski, ale oryginał okazał się niepowtarzalny. „Amsterdam” jest dal mnie jedną z najpiękniejszych piosenek, jakie dali światu francuskojęzyczni szansoniści.

No, ale paryski występ Brela na tym się nie kończy. I trzeba powiedzieć uczciwie – ten koncert ma magiczną atmosferę. Brel był także świetnym aktorem i słychać (szkoda, że nie widać!), jak steruje emocjami publiczności, jak stopniuje napięcie, jak doskonale wyreżyserowany jest ten występ. Nic dziwnego, że słuchacze uwielbiali go na całym świecie. Był jednym z nielicznych artystów frankofońskich, którzy zdobyli popularność w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Ale i po drugiej stronie żelaznej kurtyny cieszył się mirem i szacunkiem – w 1965 roku odbył m.in. pięciotygodniowe tournée po Związku Radzieckim, z czego tydzień spędził grając codziennie koncerty w Moskwie. A gdy w 1966 roku zdecydował się na zakończenie estradowej kariery, każd z koncertów przyciągał tłumy wielbicieli – od Carnegie Hall, przez Royal Albert Hall. po Olympię, gdzie z francuskimi fanami żegnał się przez trzy tygodnie. Ostatni z jego paryskich koncertów przeszedł do historii m.in. dlatego, że publiczność po zakończeniu występu wywoływała go na scenę siedem razy.

A na zakończenie jeszcze parę liczb. Brel, mogłoby się wydawać, był najpopularniejszym muzykiem z Belgii. Prawda? Nie. I nie chodzi wyłącznie o to, że pewnie większość słuchaczy mylnie powiedziałoby, że był Francuzem. I nie dlatego, że – niewielka, miejmy nadzieję – część nad twórczość Brela przedkłada dokonania Technotronic („Pump up the jam/ pump it up/ while your feet are stomping/ and the jam is pumping/ look ahead the crowd is jumpin'”). Nie, nie i jeszcze raz nie. Tu chodzi o popularność mierzoną gotówką. A Brel nie okazał się wcale najlepiej sprzedającym się artystą w historii belgijskiej muzyki. Ten zaszczyt wziął na siebie Salvatore Adamo, którego długo musiałem przywoływać z otchłani pamięci. A jak już przypomniałem sobie jakąś jego piosenkę, to okazało się, że błędnie. Szukałem dalej i teraz podpowiadam: wpiszcie w YouTubie hasło „Tombe la neige” – to najbardziej znany numer Adamo. Z ok. 25 milionami sprzedanych płyt Brel pośród bestsellerowych belgijskich artystów zajmuje miejsce dopiero trzecie. Wyprzedził go jeszcze Frederic Francois. Jeśli to kogokolwiek interesuje, Technotronic na tej liście zajmuje miejsce 9.