sobota, 25 grudnia 2010

7. Sinatra jest szczęśliwy

SONGS FOR SWINGIN' LOVERS!
Frank Sinatra
Capitol
1956
*****

Zaledwie jedenaście miesięcy po wydaniu „In the Wee Small Hours” Frank Sinatra nagrał kolejną płytę, jakże jednak odmienną. Poprzedni album był przejmująco smutnym, chwilami wręcz mrocznym rozliczeniem zerwanego związku z Avą Gardner. „Songs for Swingin' Lovers!” jest, no cóż, właśnie taki jak jego tytuł – pełen życia, radości, momentami może nieco melancholijny, ale w sposób, który pozwala oczekiwać dalszych szczęśliwych chwil.
W wykonaniu Sinatry i aranżacji niezrównanego Nelsona Riddle'a ta płyta jest czymś więcej niż tylko zbiorem jazzowych standardów wokalnych – to także zestaw absolutnie hitowych popowych piosenek. I to nagranych i zaśpiewanych tak, że do dziś większość gwiazd popu (i rzecz jasna smooth jazzu) powinna się spalić ze wstydu. A przynajmniej posłuchać „Songs...” i dwa razy zastanowić się, czy naprawdę warto wychodzić na scenę. Sinatra śpiewający „You Make Me Feel So Young”, „How About You?” czy „Makin' Whoopee” (przy okazji, polecam wersję tej piosenki w wykonaniu Ciasteczkowego Potwora, do obejrzenia tutaj) to mistrzostwo świata, kwintesencja wszystkiego, czym powinien być pop-jazzowy przebój.
No i na „Songs...” znalazła się piosenka Cole'a Portera, którą chyba każdy dziś kojarzy z Sinatrą - „I've Got You Under My Skin”. Słowa „I'd sacrifice anything come what might / For the sake o havin' you near” to jedno z najpiękniejszych wyznań miłości, jakie kiedykolwiek słyszałem. Można tylko Porterowi pozazdrościć, że tak to napisał. I Sinatrze, że tak to zaśpiewał.  

czwartek, 23 grudnia 2010

6. We do love you madly

ELLINGTON AT NEWPORT
Duke Ellington
Columbia
1956
******

Nie znam się na jazzie. Wkraczam na niemal kompletnie nieznane mi terytorium, zaopatrzony jedynie w szczątkową wiedzę i mapkę z ledwo zarysowanymi ścieżkami – większą jej część wypełnia jednak napis „Here be dragons”. A przydałby się raczej GPS i porządny przewodnik.
Jazzowego GPS-a nie ma, przewodniki zakupione na allegro wkrótce do mnie przybędą, tymczasem czeka mnie skok na głęboką wodę. Pozostaje mi jedynie fascynacja niesamowitą historią albumu „Ellington at Newport” i jeszcze bardziej niesamowitym koncertem, który został na nim uwieczniony.
Co wcale nie było tak oczywiste. Koncert w Newport był fantastyczny (dziś każdy może się o tym przekonać), ale Duke nie był zadowolony z nagrania, więc część materiału zarejestrował na nowo, to zaś zostało zmontowane z fragmentami koncertu i tak powstał ten oto album. I pewnie do dziś znalibyśmy go w takiej formie, gdyby nie odnalezione w połowie lat 90. oryginalne nagrania z festiwalu, które poddane cyfrowej obróbce przywróciły światu genialny występ Ellingtona i jego zespołu. I to w taki sposób, że nie ja jeden pewnie żałuję, że nie miałem możliwości zobaczyć tego na żywo. Sądząc po reakcjach publiczności, to naprawdę był magiczny wieczór. A Duke się mylił - oryginalne nagrania są znacznie lepsze niż to, co pierwotnie ukazało się na płycie. Ale być może dopiero nowoczesna technologia pozwoliła ze starych taśm wydobyć całą magię koncertu w Newport. 
Ellington był genialnym kompozytorem i fenomenalnym bandleaderem. Prowadził swój zespół pewnie, z werwą, absolutnie świadom geniuszu swojego i swoich współpracowników. A muzyków w swoim bandzie miał zaiste fenomenalnych: saksofoniści Paul Gonsalves, Harry Carney (grał z Dukiem przez 45 lat!) i Johnny Hodges wyczyniają tu prawdziwe cuda, a solo perkusisty Sama Woodyarda zapamiętam na długo, podobnie jak kapitalny utwór roboczo zatytułowany „Festival Junction” i przygotowany specjalnie na występ w Newport. (Nie wiem, czy znalazł się później nagrany w wersji studyjnej na którejś z płyt Ellingtona, jeśli ktoś wie, wskazówka będzie mile widziana).
Podczas zamykającego koncert „Mood Indigo” Duke żegna się z publicznością, mówiąc: „You are very beautiful and we do love you madly”. Z wzajemnością, panie Ellington.

wtorek, 21 grudnia 2010

5. Legenda Nowego Orleanu

THIS IS FATS
Fats Domino
Imperial
1956
****

Mój odtwarzacz mp3 żyje własnym życiem i zamiast ustawiać foldery w jakimkolwiek porządku (choćby alfabetycznym), wrzuca je według własnego uznania. To o tyle istotne, że wskutek jego niezrozumiałej fantazji płyta Fatsa Domino sąsiaduje w nim obecnie z debiutanckim albumem francuskiej grupy Dagoba. Gdy po raz kolejny słuchałem „This Is Fats” i wybrzmiały ostatnie dźwięki piosenki „Trust In Me”, ruszyła groovemetalowa nawałnica Dagoby. Pomyślałem wtedy, jak zareagowałaby na muzykę Francuzów publiczność słuchająca pod koniec lat 50. nowych nagrań Fatsa. Prawdopodobnie paniką.
Muzyka żyje, ale to jednocześnie zjawisko, w którym da się przeprowadzić – upraszczając i trywializując, oczywiście – linie łączące skrajnie różnych wykonawców. Bez Fatsa nie byłoby Beatlesów. Bez Beatlesów nie byłoby Ozzy'ego Osbourne'a. Bez Oza nie byłoby Dagoby. Wiadomo, po drodze pojawiały się niezliczone pomysły, koncepcje, eksperymenty. Ale te setki tysięcy kompozycji i tak wyrastają ze wspólnego rock'n'rollowo-bluesowego pnia.
W porównaniu z taką właśnie Dagobą – ani to przecież zespół z najwyższej półki, ani wspomniany album nie jest jego najlepszym dziełem – Fats Domino brzmi dziś jak muzyka z innej planety. Pogodne, ciepłe rockowe piosenki, w których gdzieś tam przebijają już echa R&B – w tym lepszym znaczeniu, niż zawodzenia panienek wyszukiwanych przez wytwórnie płytowe na castingach. Fats był jednym z rewolucjonistów rocka, jednym z ojców założycieli gatunku, kapitalnym kompozytorem i świetnym wokalistą, a jednak jego płyta brzmi po latach jak kołysanki.
Ale za to bardzo fajne kołysanki.
Otwierający ją kawałek „Blueberry Hill” to zaś jeden z największych standardów rocka. Nagrywali go m.in. Glenn Miller, Led Zeppelin, Elvis Presley, Jerry Lee Lewis i The Beach Boys. Słuchał go grany przez Bruce'a Willisa bohater filmu „Dwanaście małp”. A ostatnio zyskał jakąś pięćdziesiątą młodość – to właśnie ten kawałek zaśpiewał na charytatywnej imprezie Władimir Putin, zyskując poklask Sharon Stone, Gerarda Depardieu i dziesiątek innych gwiazd, które Putina nie wiadomo za co kochają.
A wracając do Fatsa – bo to w końcu on był jedną z tych osób, które uczyniły z „Blueberry Hill” wielki międzynarodowy hit – to stał się wreszcie żywą legendą i ikoną Nowego Orleanu. Po latach błyskotliwej i pięknej kariery postanowił osiąść w rodzinnym mieście na stałe i nie ruszył się nawet wtedy, gdy został zaproszony do występów w Białym Domu. Po tym, jak miasto zostało zniszczone przez huragan Katrina (on sam przez kilka dni był uznany za zaginionego, a plotki o jego śmierci rozprzestrzeniały się z zawrotną prędkością), zaangażował się czynnie w zbiórkę pieniędzy na odbudowę. I cały czas blisko 83-letni Fats ma się całkiem nieźle.
W końcu do rock'n'rolla trzeba mieć zdrowie.  

wtorek, 7 grudnia 2010

4. Wiek Louisa Primy

THE WILDEST!
Louis Prima
Capitol
1956
*****

Dopiero przed chwilą zauważyłem, że dokładnie dziś mija setna rocznica urodzin Louisa Primy. Miałem z tym tekstem poczekać jeszcze parę dni, ale w tej sytuacji nie mogę tego zrobić. Do dzieła.
Zanim posłuchacie jakiejkolwiek płyty Louisa Primy – nawet niekoniecznie „The Wildest!” – zróbcie sobie powtórkę z disnejowskiej „Księgi dżungli”. Koniecznie w oryginalnej wersji językowej. Znaczący epizod Króla Louie, cwanego orangutana, władcy małp, który chciał być człowiekiem, zagrał (choć w zasadzie można powiedzieć, że przede wszystkim zaśpiewał) właśnie Louis Prima. A jego nieokiełznany jive to jeden z najlepszych fragmentów filmu.
I tak oto wychodzi, że opisuję dopiero czwartą płytę, ale w zestawie mam już trzeciego króla. I nie chodzi tylko o Króla Louie – Prima był także, całkowicie zresztą załużenie, obdarzany przydomkiem The King of the Swing.
„The Wildest!” to esencja stylu Primy – w czasie nagrywania płyty facet miał już blisko trzydzieści lat doświadczenia scenicznego (a nie dobił nawet do pięćdziesiątki, pierwszy zespół założył jeszcze jako nastolatek w Nowym Orleanie), więc wiedział, co robi. Jazz miesza się tu z nowoorleańskim bluesem (tyle że podanym w wersji humorystycznej), wczesnym rock'n'rollem, swingiem – czego dusza zapragnie. A na dodatek to płyta nagrana na setkę, w kasynie w Los Angeles. Wydawca chciał zachować na krążku choć część energii, jaką zespół Primy emanował na koncertach. I to udało się w stu procentach.
Lubię na tej płycie jednak nie tylko faktycznie energetyczne brzmienie i radość bijącą z każdego utworu. Ujęła mnie przede wszystkim drobnymi smaczkami, jak kilkusekundowy cytat z Edvarda Griega w kapitalnej wersji standardu „Body and Soul”. Albo fantastyczny duet Primy z jego ówczesną żoną Keely Smith, zakończony wymianą zdań, która mogłaby znaleźć się w jednym z kryminałów Chandlera: (Louis) And just for you I'd hit you in your eye/(Keely) And just for you I'd like to see you try. A na dokładkę kapitalny kawałek „Jump Jive an'Wail”, po trzydziestu latach od premiery „The Wildest!” fantastycznie odświeżony przez Briana Setzera na płycie „The Dirty Boogie”.
Sam Prima jest postacią, która aż prosi się o jakąś fajną fabułę. Facet miał naprawdę barwne życie – pięć żon, wieloletnia kariera sceniczna, popularność zdobyta w kasynach zachodniego wybrzeża, kilka występów w filmach – doprawdy, włoski temperament sprawił, że Primy było wszędzie pełno.
Gia Maione, jego ostatnia żona uznała, że jedynym aktorem, który mógłby go zagrać, jest John Travolta. Jak na razie agenci Travolty chyba specjalnie do serca sobie tego wyznania nie wzięli.
Will Fulford-Jones w notce o „The Wildest!” w „1001 albumach...” napisał proste, a cudowne zdanie o Primie. Nie umiem wymyślić lepszego komentarza, więc je mu tutaj ukradnę.
Naprawdę, ten człowiek był królem hulaków.