sobota, 20 listopada 2010

Bardzo długi wstęp

Ten blog to eksperyment. Nie pierwszy tego rodzaju, nie ostatni, na pewno niespecjalnie oryginalny. Polega na bardzo prostym założeniu - przesłuchaniu i opisaniu 1001 najważniejszych płyt w historii muzyki rozrywkowej.

Od razu zaznaczę, że nie wierzę specjalnie w różnego rodzaju rankingi, podsumowania, listy - za dużo zmiennych, za dużo gustów, żeby jakikolwiek ranking miał być w pełni reprezentatywny. Za podstawę wziąłem więc bardzo popularną książkę, a mianowicie „1001 albumów muzycznych. Historia muzyki rozrywkowej” pod redakcją Roberta Dimery'ego. Angielski tytuł „1001 albums you must hear before you die” lepiej oddaje istotę rzeczy. No cóż, jeśli dobrze pójdzie, rzeczywiście wszystkie usłyszę.
Zresztą wiele z nich już znam. Na liście znalazły się płyty, które znają wszyscy. Tak myślę. Choć pewności mieć nie mogę. Dziś, gdy wpadłem na pomysł tego bloga, poszedłem do empiku kupić rzeczoną książkę i stałem się świadkiem takiej oto sceny. Ona i on. Stoją przy półce z literaturą i oglądają nową książkę Janusza Głowackiego „Good night, Dżerzi”. I ona mówi: „To powieść o Jerzym Kosińskim. Wiesz, kto to był Kosiński?”. Mi do głowy by nie przyszło pytać kogokolwiek, czy wie, kim był Kosiński. Tym bardziej zdumiała mnie odpowiedź chłopaka - i to nie jakiegoś nastolatka, raczej gościa bliżej trzydziestki - że nie wie.

Może więc znajdzie się ktoś, kto nie wie, kim jest Bob Dylan. Albo Bruce Springsteen. Albo Herbie Hancock. Ale ja nie mam zamiaru nikogo edukować ani przekonywać do swoich poglądów na muzykę. Staram się robić to w pracy, więc wystarczy.

Po co więc w ogóle ten blogowo-eksperymentalny pomysł?
Po pierwsze, właśnie ze względu na moją pracę. Piszę – między innymi – o muzyce i myślę nieskromnie, że wiem o niej sporo. Ale nie tyle, ile bym chciał. Poza tym w swojej pracy skupiam się przede wszystkim na jednym gatunku, a „1001” pozwoli mi zdobyć trochę obycia z gatunkami, o których wiem niewiele. To dla mnie wyzwanie, lekcja historii (a być może także – mówiąc wyjątkowo górnolotnie – lekcja pokory), dobre korepetycje z pisania. Przyda się.
Po drugie, co tłumaczy też moją decyzję upublicznienia tego w sieci, prowadzenie bloga ma mnie zmobilizować. Łatwo byłoby słuchać tych płyt ot, tak po prostu. Pewnie szybko bym się poddał. I być może poddam się z tym blogiem, nie wiem. Ale zawsze będzie trudniej to wyzwanie porzucić.
Nie mam wątpliwości, że bez muzyki łatwiej byłoby mi żyć niż bez filmów czy książek. Ale i tak byłoby to życie z dupy. Jak każdy mam swoje ulubione zespoły, płyty, gatunki – to jasne. Trochę się tu odsłonię, bo to ułatwi mi w razie czego późniejsze przyznanie się do wpadek, niewiedzy, braków w muzycznej edukacji. Taka asekuracja, zawsze się przyda, nie? Więc oto piętnaście albumów, które miały – tak mi się dziś wydaje – największy wpływ na mnie jako fana muzyki. Niekoniecznie  muszę uważać je za najlepsze w historii muzyki (choć w czołówce moich ulubionych będą zawsze). Niektóre odkryłem po latach, inne usłyszałem już jako zaawansowany słuchacz. Kolejność nie ma znaczenia, więc układam je alfabetycznie.

Alice In Chains „Dirt”
Armia „Legenda”
Beastie Boys „Check Your Head”
Behemoth „Thelema.6”
Biohazard „State of theWorld Address”
Black Sabbath „Paranoid”
The Clash „The Clash”
Depeche Mode „Violator”
Faith No More „Angel Dust”
Fear Factory „Fear Is the Mindkiller”
Korn „Life Is Peachy”
Metallica „Ride the Lightning”
Ministry „Psalm 69”
Pantera „Far Beyond Driven”
Sepultura „Roots”

Pewnie o czymś megaistotnym zapomniałem, tak naprawdę to nieważne. A na liście prawie sam metal. Nic w tym oczywiście złego, ale... You get the point. Tym trudniej będzie mi się zmierzyć z, dajmy na to, Oasis albo Creedence Clearwater Revival.

I jeszcze parę spraw technicznych, żeby ten przydługi wstęp powoli kończyć:
- listę oparłem na polskim wydaniu „1001 albumów...” (wyd. Elipsa, brak daty publikacji, ale na pewno po 2007 roku) – od tej pory ranking w oryginalnym wydaniu książki nieco się zmienił. Jednak są to zmiany na tyle nieistotne (i dotyczą wyłącznie płyt wydanych w miarę niedawno), że postanowiłem się tym nie przejmować
- nie robię żadnych założeń co do długości tekstów. Będę miał wenę albo jakieś skojarzenia, napiszę więcej. Ale zakładam, że może się zdarzyć, iż opis jakiejś płyty i swoją jej ocenę zamknę w dwóch, trzech zdaniach
- nie zakładam też jakiejkolwiek regularności. W optymistycznym wariancie przesłuchanie i opisanie wszystkiego zajmie mi jakieś dziesięć lat. Dużo? Niby tak, ale to daje sto płyt rocznie. Średnio jedna na trzy i pół dnia. Nie mam zamiaru się spinać – w końcu muszę słuchać nowości, albumów, do których lubię wracać, płyt, które muszę zrecenzować, a do tego dochodzi milion innych przyjemności i obowiązków życiowych. Jeśli więc uda się napisać tekścik o ostatniej z listy płycie (The Good, the Bad & the Queen) przed sylwesterem 2020/2021, będę zadowolony. O ile w ogóle dotrwam
- każdej płyty przed opisaniem powinienem posłuchać przynajmniej raz. Nawet te, które znam dobrze i bardzo dobrze
każda też dostanie ocenę. W skali szkolnej (1-6, plusy dozwolone). I to wyłącznie moja własna ocena, przefiltrowana przez mój muzyczny gust (czy dobry, to już kwestia dyskusyjna). Nie ma znaczenia, jaki wpływ na muzykę, kulturę i społeczeństwo miała dana płyta. Mogę (i powinienem) to zauważyć, ale oceniam wyłącznie to, czy mi się podobała, czy nie. I już wiem, że niektóre oceny wydadzą się wam kontrowersyjne
- z góry dziękuję wszystkim znajomym i nieznajomym, którzy podzielili się / podzielą płytami, uwagami, wspomnieniami i wiedzą. Bez nich to wszystko nie byłoby możliwe
- kocham muzykę, ale nie jestem z grona tych wariatów, którzy kabelek do słuchawek za ciężkie pieniądze ściągają ze Stanów albo z Japonii. Słucham głównie z płyt kompaktowych i mp3, więc nie spodziewajcie się uwag audiofilskich. Gdybym był ekscentrycznym bogaczem, to najpierw kupiłbym odpowiedni sprzęt, a na dodatek wszystkie płyty wydane przed 1985 roku sprowadził na winylach, żeby było jak najbardziej autentycznie. Byłoby super, problem w tym, że ekscentrycznym bogaczem nie jestem i raczej nie będę, a w każdym razie nic tego nie zapowiada.

To chyba na tyle. Jeśli ktokolwiek przetrwał ten wywód (na pewno zapomniałem napisać o wielu ważnych albo i nieważnych sprawach), to polecam się na przyszłość. W ciągu kilku dni powinien pojawić się pierwszy wpis. A wszystko zaczyna się od Franka Sinatry...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz