niedziela, 28 listopada 2010

2. Król. Mniemany


ELVIS PRESLEY
Elvis Presley
RCA
1956
***

Gdy jakieś dwadzieścia lat temu kupiłem pierwszy w życiu odtwarzacz CD (miał wielkość przeciętnego magnetowidu, działał fatalnie, ale i tak byłem z niego dumny), stałem się jednocześnie posiadaczem trzech płyt kompaktowych. A mianowicie bootlegowych (choć jestem pewien, że nie znałem wówczas jeszcze słowa bootleg) koncertów The Clash i Guns N' Roses oraz czegoś, co nazywało się bodajże „Elvis Presley – Greatest Hits”. I już wtedy czułem, że coś z tymi „Greatest Hits” jest nie tak, skoro znam zaledwie trzy z nich. A w końcu Presleyowe największe przeboje chyba naprawdę każdy słyszał.
Nie przejąłem się tym bynajmniej, w głowie kiełkowała mi już powoli fascynacja punkiem i metalem, a nie jakieś tam Presleje. I dopiero po latach zorientowałem się, że to nie żadne „Greatest Hits” było, ale wydana z inną okładką i innym tytułem płyta „Elvis Presley”. Widocznie tak było łatwiej, czasy były jeszcze dzikie, płyta kupiona w jakimś niewielkim sklepie muzycznym w Niemczech (może mścili się za wojskową służbę Elvisa, kto wie?), kupione w tym samym sklepie albumy The Clash i Guns N' Roses też nie były legalnymi wydawnictwami, to wszystko zresztą nieistotne szczegóły.
No i po paru kolejnych latach musiałem „Elvisa Presleya” posłuchać jeszcze raz. Było ciężko. Przed laty mnie to nie obchodziło, a teraz muszę napisać wprost. To słaba płyta jest. Przy całym szacunku dla Presleya, dla kulturowej rewolucji, której stał się nie tylko częścią, ale jedną z przyczyn sprawczych. Elvis nie przetrwał próby czasu.
Na dodatek to przykład, jak niesprawiedliwie czasami historia obchodzi się z muzyką. W latach 40. i 50. nagrywanie coverów było praktyką powszechną, nierzadko całe albumy popularnych wykonawców składały się z piosenek napisanych wcześniej przez innych artystów. Tak było i z Presleyem. Otwierający album legendarny kawałek „Blue Suede Shoes” stał się jednym z największych hitów Elvisa. Do tego stopnia, że niewiele osób pewnie pamięta (albo nawet wie), że jego autorem jest Carl Perkins. Inna sprawa, że faktycznie Presley nadał tej piosence energię niespotykaną. „Blue Suede Shoes” uważany jest za pierwszy w historii numer rockabilly. Cóż, na pewno był pierwszym hitem rockabilly, także – a może przede wszystkim – dzięki Presleyowi. Energetycznie robi się jeszcze przy „Tutti Frutti” (podziękuj Little Richardowi, Elvis) i „I Got a Woman” (pozdrowienia dla Raya Charlesa).
Co z tego, skoro reszta płyty „Elvis Presley” wypada mizernie? Wiele rzeczy się na to złożyło – album nie był nagrywany jako przemyślane dzieło, piosenki pochodzą z różnych sesji, nijak się to nie składa do kupy. W tym samym czasie piękne albumy nagrywał Sinatra, jazzową sceną trzęśli Miles Davis, Thelonious Monk i inni giganci, a rockowe prywatki znacznie lepiej potrafili rozruszać – przynajmniej z dzisiejszego punktu widzenia – choćby Little Richard i Chuck Berry.
A to do Elvisa się modlą jego najbardziej popieprzeni wyznawcy.
I nagle okazuje się, że najważniejszym elementem tego albumu jest okładka. Jeśli zastanawiasz się, dlaczego, przypomnij sobie, jak wyglądają okładki „London Calling” The Clash i „Reintarnation” k.d. lang, by wymienić jedynie te dwie.
Autorzy książki „1001 albumów” cytują słowa Presleya z 1972 roku: „Byłem łagodny w porównaniu z tym, co się teraz wyprawia”. Łagodny, Mr. Presley, i nudny jak cholera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz