wtorek, 23 listopada 2010

1. Król. Prawdziwy

IN THE WEE SMALL HOURS
Frank Sinatra
Capitol
1955
******
Pierwsza płyta na liście, pierwszy hit.
Każdy zna Franka Sinatrę, prawda? Ale ze znajomością tego, co nagrał pewnie byłoby już gorzej. Wszyscy słyszeli „My Way”. Ale większość w wersji Sida Viciousa. Przyznaję, Sinatrę znałem do tej pory lepiej jako aktora, niezłego zresztą, niż wokalistę. I to był błąd.
„In the Wee Small Hours” to jedna z najpiękniejszych płyt, jakie słyszałem w życiu. Perfekcyjna w każdym calu – od okładki począwszy (Sinatra wygląda na niej jak wyjęty z obrazu Edwarda Hoppera), na fenomenalnych aranżacjach Nelsona Riddle'a kończąc. I do tego piosenki pisane a to przez Cole'a Portera, a to przez Duke'a Ellingtona i innych wybitnych artystów. I lubię też historię, która tej płycie towarzyszy: powrót Sinatry z artystycznego niebytu (niby nagrywał, ale wydawało się, że jego kariera jest skończona), muzyczna reakcja na rozstanie z Avą Gardner (teksty odgrywają tu niebagatelną rolę – sprawiają, że to jeden z najpełniejszych concept albumów, jakie znam). Historia jak z tandetnego romansu, ale prawdziwa, wzruszająca, ludzka do bólu.
Wybaczcie entuzjazm neofity, ale tak właśnie jest – nawróciłem się na Sinatrę. Wystarczyło jedno przesłuchanie „In the Wee Small Hours”.
A przy okazji to kolejny pretekst, by stwierdzić, że amerykańska kultura jest jednym wielkim, żywym organizmem. Tom Waits przyznawał, że „In the Wee Small Hours” to jedna z jego ulubionych płyt. Wiem to z wikipedii, nie pytajcie o źródło. Okładkę swojej płyty „The Heart of Saturday Night” (1974) wzorował zresztą na okładce albumu Sinatry. A kolejny krążek, koncertowe „Nighthawks at the Diner” wzorował dla odmiany na słynnym obrazie Edwarda Hoppera...
I jeszcze jedna rzecz, za którą „In the Wee Small Hours” polubiłem: cały album brzmi jak kapitalny soundtrack do amerykańskiego komediodramatu z lat 50. Ot, taki Frank Capra mógłby ją wykorzystać od a do zet, gdyby tylko właśnie wtedy nie zaczął wycofywać się z realizacji filmów.
Moja przyjaciółka natomiast stwierdziła, że płyta Sinatry brzmi jak piosenki świąteczne. Może coś w tym jest. Tyle że byłyby to cholernie smutne święta.

1 komentarz:

  1. Cos jest na rzeczy. Czytajac ten wpis, gdzies tak pod koniec pierwszej polowy, zupelnie podswiadomie, przyszedl mi do glowy Waits wlasnie. To, ze Waits sie chetnie przyznaje do sinatralnych korzeni nie dziwi mnie zupelnie. Jakos tak zazwyczaj oczekujemy, ze artysci awangardowi sami musza siedziec po uszy w jeszcze wiekszej awangardzie. A tymczasem Nick Cave przyznal sie kiedys do zasluchania w Goreckim (no dobrze, tez awangarda, ale inszego kalibru).

    A wracajac do Sinatry, to chyba po prostu jeden z tych artystow, o ktorzych kazdy mowi, ze zna, ale wystarczy spytac 'a co najbardziej?', zeby okazalo sie, iz to bardziej kwestia memu, niz autentycznej znajomosci. Az sam bym przesluchal, ale Spotify w pracy nie dziala :/

    OdpowiedzUsuń