sobota, 25 grudnia 2010

7. Sinatra jest szczęśliwy

SONGS FOR SWINGIN' LOVERS!
Frank Sinatra
Capitol
1956
*****

Zaledwie jedenaście miesięcy po wydaniu „In the Wee Small Hours” Frank Sinatra nagrał kolejną płytę, jakże jednak odmienną. Poprzedni album był przejmująco smutnym, chwilami wręcz mrocznym rozliczeniem zerwanego związku z Avą Gardner. „Songs for Swingin' Lovers!” jest, no cóż, właśnie taki jak jego tytuł – pełen życia, radości, momentami może nieco melancholijny, ale w sposób, który pozwala oczekiwać dalszych szczęśliwych chwil.
W wykonaniu Sinatry i aranżacji niezrównanego Nelsona Riddle'a ta płyta jest czymś więcej niż tylko zbiorem jazzowych standardów wokalnych – to także zestaw absolutnie hitowych popowych piosenek. I to nagranych i zaśpiewanych tak, że do dziś większość gwiazd popu (i rzecz jasna smooth jazzu) powinna się spalić ze wstydu. A przynajmniej posłuchać „Songs...” i dwa razy zastanowić się, czy naprawdę warto wychodzić na scenę. Sinatra śpiewający „You Make Me Feel So Young”, „How About You?” czy „Makin' Whoopee” (przy okazji, polecam wersję tej piosenki w wykonaniu Ciasteczkowego Potwora, do obejrzenia tutaj) to mistrzostwo świata, kwintesencja wszystkiego, czym powinien być pop-jazzowy przebój.
No i na „Songs...” znalazła się piosenka Cole'a Portera, którą chyba każdy dziś kojarzy z Sinatrą - „I've Got You Under My Skin”. Słowa „I'd sacrifice anything come what might / For the sake o havin' you near” to jedno z najpiękniejszych wyznań miłości, jakie kiedykolwiek słyszałem. Można tylko Porterowi pozazdrościć, że tak to napisał. I Sinatrze, że tak to zaśpiewał.  

czwartek, 23 grudnia 2010

6. We do love you madly

ELLINGTON AT NEWPORT
Duke Ellington
Columbia
1956
******

Nie znam się na jazzie. Wkraczam na niemal kompletnie nieznane mi terytorium, zaopatrzony jedynie w szczątkową wiedzę i mapkę z ledwo zarysowanymi ścieżkami – większą jej część wypełnia jednak napis „Here be dragons”. A przydałby się raczej GPS i porządny przewodnik.
Jazzowego GPS-a nie ma, przewodniki zakupione na allegro wkrótce do mnie przybędą, tymczasem czeka mnie skok na głęboką wodę. Pozostaje mi jedynie fascynacja niesamowitą historią albumu „Ellington at Newport” i jeszcze bardziej niesamowitym koncertem, który został na nim uwieczniony.
Co wcale nie było tak oczywiste. Koncert w Newport był fantastyczny (dziś każdy może się o tym przekonać), ale Duke nie był zadowolony z nagrania, więc część materiału zarejestrował na nowo, to zaś zostało zmontowane z fragmentami koncertu i tak powstał ten oto album. I pewnie do dziś znalibyśmy go w takiej formie, gdyby nie odnalezione w połowie lat 90. oryginalne nagrania z festiwalu, które poddane cyfrowej obróbce przywróciły światu genialny występ Ellingtona i jego zespołu. I to w taki sposób, że nie ja jeden pewnie żałuję, że nie miałem możliwości zobaczyć tego na żywo. Sądząc po reakcjach publiczności, to naprawdę był magiczny wieczór. A Duke się mylił - oryginalne nagrania są znacznie lepsze niż to, co pierwotnie ukazało się na płycie. Ale być może dopiero nowoczesna technologia pozwoliła ze starych taśm wydobyć całą magię koncertu w Newport. 
Ellington był genialnym kompozytorem i fenomenalnym bandleaderem. Prowadził swój zespół pewnie, z werwą, absolutnie świadom geniuszu swojego i swoich współpracowników. A muzyków w swoim bandzie miał zaiste fenomenalnych: saksofoniści Paul Gonsalves, Harry Carney (grał z Dukiem przez 45 lat!) i Johnny Hodges wyczyniają tu prawdziwe cuda, a solo perkusisty Sama Woodyarda zapamiętam na długo, podobnie jak kapitalny utwór roboczo zatytułowany „Festival Junction” i przygotowany specjalnie na występ w Newport. (Nie wiem, czy znalazł się później nagrany w wersji studyjnej na którejś z płyt Ellingtona, jeśli ktoś wie, wskazówka będzie mile widziana).
Podczas zamykającego koncert „Mood Indigo” Duke żegna się z publicznością, mówiąc: „You are very beautiful and we do love you madly”. Z wzajemnością, panie Ellington.

wtorek, 21 grudnia 2010

5. Legenda Nowego Orleanu

THIS IS FATS
Fats Domino
Imperial
1956
****

Mój odtwarzacz mp3 żyje własnym życiem i zamiast ustawiać foldery w jakimkolwiek porządku (choćby alfabetycznym), wrzuca je według własnego uznania. To o tyle istotne, że wskutek jego niezrozumiałej fantazji płyta Fatsa Domino sąsiaduje w nim obecnie z debiutanckim albumem francuskiej grupy Dagoba. Gdy po raz kolejny słuchałem „This Is Fats” i wybrzmiały ostatnie dźwięki piosenki „Trust In Me”, ruszyła groovemetalowa nawałnica Dagoby. Pomyślałem wtedy, jak zareagowałaby na muzykę Francuzów publiczność słuchająca pod koniec lat 50. nowych nagrań Fatsa. Prawdopodobnie paniką.
Muzyka żyje, ale to jednocześnie zjawisko, w którym da się przeprowadzić – upraszczając i trywializując, oczywiście – linie łączące skrajnie różnych wykonawców. Bez Fatsa nie byłoby Beatlesów. Bez Beatlesów nie byłoby Ozzy'ego Osbourne'a. Bez Oza nie byłoby Dagoby. Wiadomo, po drodze pojawiały się niezliczone pomysły, koncepcje, eksperymenty. Ale te setki tysięcy kompozycji i tak wyrastają ze wspólnego rock'n'rollowo-bluesowego pnia.
W porównaniu z taką właśnie Dagobą – ani to przecież zespół z najwyższej półki, ani wspomniany album nie jest jego najlepszym dziełem – Fats Domino brzmi dziś jak muzyka z innej planety. Pogodne, ciepłe rockowe piosenki, w których gdzieś tam przebijają już echa R&B – w tym lepszym znaczeniu, niż zawodzenia panienek wyszukiwanych przez wytwórnie płytowe na castingach. Fats był jednym z rewolucjonistów rocka, jednym z ojców założycieli gatunku, kapitalnym kompozytorem i świetnym wokalistą, a jednak jego płyta brzmi po latach jak kołysanki.
Ale za to bardzo fajne kołysanki.
Otwierający ją kawałek „Blueberry Hill” to zaś jeden z największych standardów rocka. Nagrywali go m.in. Glenn Miller, Led Zeppelin, Elvis Presley, Jerry Lee Lewis i The Beach Boys. Słuchał go grany przez Bruce'a Willisa bohater filmu „Dwanaście małp”. A ostatnio zyskał jakąś pięćdziesiątą młodość – to właśnie ten kawałek zaśpiewał na charytatywnej imprezie Władimir Putin, zyskując poklask Sharon Stone, Gerarda Depardieu i dziesiątek innych gwiazd, które Putina nie wiadomo za co kochają.
A wracając do Fatsa – bo to w końcu on był jedną z tych osób, które uczyniły z „Blueberry Hill” wielki międzynarodowy hit – to stał się wreszcie żywą legendą i ikoną Nowego Orleanu. Po latach błyskotliwej i pięknej kariery postanowił osiąść w rodzinnym mieście na stałe i nie ruszył się nawet wtedy, gdy został zaproszony do występów w Białym Domu. Po tym, jak miasto zostało zniszczone przez huragan Katrina (on sam przez kilka dni był uznany za zaginionego, a plotki o jego śmierci rozprzestrzeniały się z zawrotną prędkością), zaangażował się czynnie w zbiórkę pieniędzy na odbudowę. I cały czas blisko 83-letni Fats ma się całkiem nieźle.
W końcu do rock'n'rolla trzeba mieć zdrowie.  

wtorek, 7 grudnia 2010

4. Wiek Louisa Primy

THE WILDEST!
Louis Prima
Capitol
1956
*****

Dopiero przed chwilą zauważyłem, że dokładnie dziś mija setna rocznica urodzin Louisa Primy. Miałem z tym tekstem poczekać jeszcze parę dni, ale w tej sytuacji nie mogę tego zrobić. Do dzieła.
Zanim posłuchacie jakiejkolwiek płyty Louisa Primy – nawet niekoniecznie „The Wildest!” – zróbcie sobie powtórkę z disnejowskiej „Księgi dżungli”. Koniecznie w oryginalnej wersji językowej. Znaczący epizod Króla Louie, cwanego orangutana, władcy małp, który chciał być człowiekiem, zagrał (choć w zasadzie można powiedzieć, że przede wszystkim zaśpiewał) właśnie Louis Prima. A jego nieokiełznany jive to jeden z najlepszych fragmentów filmu.
I tak oto wychodzi, że opisuję dopiero czwartą płytę, ale w zestawie mam już trzeciego króla. I nie chodzi tylko o Króla Louie – Prima był także, całkowicie zresztą załużenie, obdarzany przydomkiem The King of the Swing.
„The Wildest!” to esencja stylu Primy – w czasie nagrywania płyty facet miał już blisko trzydzieści lat doświadczenia scenicznego (a nie dobił nawet do pięćdziesiątki, pierwszy zespół założył jeszcze jako nastolatek w Nowym Orleanie), więc wiedział, co robi. Jazz miesza się tu z nowoorleańskim bluesem (tyle że podanym w wersji humorystycznej), wczesnym rock'n'rollem, swingiem – czego dusza zapragnie. A na dodatek to płyta nagrana na setkę, w kasynie w Los Angeles. Wydawca chciał zachować na krążku choć część energii, jaką zespół Primy emanował na koncertach. I to udało się w stu procentach.
Lubię na tej płycie jednak nie tylko faktycznie energetyczne brzmienie i radość bijącą z każdego utworu. Ujęła mnie przede wszystkim drobnymi smaczkami, jak kilkusekundowy cytat z Edvarda Griega w kapitalnej wersji standardu „Body and Soul”. Albo fantastyczny duet Primy z jego ówczesną żoną Keely Smith, zakończony wymianą zdań, która mogłaby znaleźć się w jednym z kryminałów Chandlera: (Louis) And just for you I'd hit you in your eye/(Keely) And just for you I'd like to see you try. A na dokładkę kapitalny kawałek „Jump Jive an'Wail”, po trzydziestu latach od premiery „The Wildest!” fantastycznie odświeżony przez Briana Setzera na płycie „The Dirty Boogie”.
Sam Prima jest postacią, która aż prosi się o jakąś fajną fabułę. Facet miał naprawdę barwne życie – pięć żon, wieloletnia kariera sceniczna, popularność zdobyta w kasynach zachodniego wybrzeża, kilka występów w filmach – doprawdy, włoski temperament sprawił, że Primy było wszędzie pełno.
Gia Maione, jego ostatnia żona uznała, że jedynym aktorem, który mógłby go zagrać, jest John Travolta. Jak na razie agenci Travolty chyba specjalnie do serca sobie tego wyznania nie wzięli.
Will Fulford-Jones w notce o „The Wildest!” w „1001 albumach...” napisał proste, a cudowne zdanie o Primie. Nie umiem wymyślić lepszego komentarza, więc je mu tutaj ukradnę.
Naprawdę, ten człowiek był królem hulaków.

niedziela, 28 listopada 2010

3. Welcome to the South

TRAGIC SONGS OF LIFE
The Louvin Brothers
Capitol
1956
*

Trzecia płyta na liście. I pierwsza – moja – całkowita porażka. „Tragic Songs of Life” jest tak strasznym albumem, że wytrzymałem ledwie (aż?) dziewięć z dwunastu zamieszczonych na nim piosenek.
Wielbiciele country pewnie już szykują dla mnie krzyż. Nie zapomnijcie tylko go podpalić.
Jako osobnik mocno zafascynowany amerykańską popkulturą powinienem przynajmniej dać tej płycie drugą szansę. W końcu dla amerykańskiego folku i country album ikoniczny. Nie dam. Nie jestem w stanie. To nie Soggy Bottom Boys z „Bracie, gdzie jesteś” Coenów.
A żałuję tym bardziej, że pod nieznośną warstwą muzyczną w tekstach kryje się prawdziwy mrok. Świat bez miłości i wybaczenia. Taki sam, jaki później odkrywali choćby Johnny Cash i Nick Cave (zwłaszcza na „Murder Ballads”).
Ale wolę poczytać teksty niż jeszcze raz przebijać się przez zawodzenie braci Iry i Charliego Loudermilków. I trudno mi też ich traktować serio, skoro trzy lata po nagraniu „Tragic Songs of Life” całkiem poważnie ostrzegali, że „Satan Is Real”. Ira najwyraźniej o tym zapomniał, bo ostatecznie wykończyło go życie w grzechu: kobiety i gorzała (oba nałogi mocno nadużywane) zaprowadziły go tam, gdzie może przekonać się, czy Satan jest rzeczywiście Real.
83-letni dziś Charlie kontynuował solową karierę – chyba z niezłym skutkiem. Pełen szacunku dla jego dokonań zgłębianie dyskografii Charliego Louvina pozostawię jednak fanom.

PS z 27 stycznia 2011:
Charles Elzer Loudermilk aka Charlie Louvin zmarł w środę 26 stycznia 2011 roku. Miał 83 lata. Nagrywałeś fatalną muzykę, Charlie, przynajmniej z mojego punktu widzenia, ale i tak pisząc powyższego posta - i męcząc się przy słuchaniu „Tragic Songs of Life” - trochę się z Tobą zaprzyjaźniłem. Żegnaj. 

2. Król. Mniemany


ELVIS PRESLEY
Elvis Presley
RCA
1956
***

Gdy jakieś dwadzieścia lat temu kupiłem pierwszy w życiu odtwarzacz CD (miał wielkość przeciętnego magnetowidu, działał fatalnie, ale i tak byłem z niego dumny), stałem się jednocześnie posiadaczem trzech płyt kompaktowych. A mianowicie bootlegowych (choć jestem pewien, że nie znałem wówczas jeszcze słowa bootleg) koncertów The Clash i Guns N' Roses oraz czegoś, co nazywało się bodajże „Elvis Presley – Greatest Hits”. I już wtedy czułem, że coś z tymi „Greatest Hits” jest nie tak, skoro znam zaledwie trzy z nich. A w końcu Presleyowe największe przeboje chyba naprawdę każdy słyszał.
Nie przejąłem się tym bynajmniej, w głowie kiełkowała mi już powoli fascynacja punkiem i metalem, a nie jakieś tam Presleje. I dopiero po latach zorientowałem się, że to nie żadne „Greatest Hits” było, ale wydana z inną okładką i innym tytułem płyta „Elvis Presley”. Widocznie tak było łatwiej, czasy były jeszcze dzikie, płyta kupiona w jakimś niewielkim sklepie muzycznym w Niemczech (może mścili się za wojskową służbę Elvisa, kto wie?), kupione w tym samym sklepie albumy The Clash i Guns N' Roses też nie były legalnymi wydawnictwami, to wszystko zresztą nieistotne szczegóły.
No i po paru kolejnych latach musiałem „Elvisa Presleya” posłuchać jeszcze raz. Było ciężko. Przed laty mnie to nie obchodziło, a teraz muszę napisać wprost. To słaba płyta jest. Przy całym szacunku dla Presleya, dla kulturowej rewolucji, której stał się nie tylko częścią, ale jedną z przyczyn sprawczych. Elvis nie przetrwał próby czasu.
Na dodatek to przykład, jak niesprawiedliwie czasami historia obchodzi się z muzyką. W latach 40. i 50. nagrywanie coverów było praktyką powszechną, nierzadko całe albumy popularnych wykonawców składały się z piosenek napisanych wcześniej przez innych artystów. Tak było i z Presleyem. Otwierający album legendarny kawałek „Blue Suede Shoes” stał się jednym z największych hitów Elvisa. Do tego stopnia, że niewiele osób pewnie pamięta (albo nawet wie), że jego autorem jest Carl Perkins. Inna sprawa, że faktycznie Presley nadał tej piosence energię niespotykaną. „Blue Suede Shoes” uważany jest za pierwszy w historii numer rockabilly. Cóż, na pewno był pierwszym hitem rockabilly, także – a może przede wszystkim – dzięki Presleyowi. Energetycznie robi się jeszcze przy „Tutti Frutti” (podziękuj Little Richardowi, Elvis) i „I Got a Woman” (pozdrowienia dla Raya Charlesa).
Co z tego, skoro reszta płyty „Elvis Presley” wypada mizernie? Wiele rzeczy się na to złożyło – album nie był nagrywany jako przemyślane dzieło, piosenki pochodzą z różnych sesji, nijak się to nie składa do kupy. W tym samym czasie piękne albumy nagrywał Sinatra, jazzową sceną trzęśli Miles Davis, Thelonious Monk i inni giganci, a rockowe prywatki znacznie lepiej potrafili rozruszać – przynajmniej z dzisiejszego punktu widzenia – choćby Little Richard i Chuck Berry.
A to do Elvisa się modlą jego najbardziej popieprzeni wyznawcy.
I nagle okazuje się, że najważniejszym elementem tego albumu jest okładka. Jeśli zastanawiasz się, dlaczego, przypomnij sobie, jak wyglądają okładki „London Calling” The Clash i „Reintarnation” k.d. lang, by wymienić jedynie te dwie.
Autorzy książki „1001 albumów” cytują słowa Presleya z 1972 roku: „Byłem łagodny w porównaniu z tym, co się teraz wyprawia”. Łagodny, Mr. Presley, i nudny jak cholera.

wtorek, 23 listopada 2010

1. Król. Prawdziwy

IN THE WEE SMALL HOURS
Frank Sinatra
Capitol
1955
******
Pierwsza płyta na liście, pierwszy hit.
Każdy zna Franka Sinatrę, prawda? Ale ze znajomością tego, co nagrał pewnie byłoby już gorzej. Wszyscy słyszeli „My Way”. Ale większość w wersji Sida Viciousa. Przyznaję, Sinatrę znałem do tej pory lepiej jako aktora, niezłego zresztą, niż wokalistę. I to był błąd.
„In the Wee Small Hours” to jedna z najpiękniejszych płyt, jakie słyszałem w życiu. Perfekcyjna w każdym calu – od okładki począwszy (Sinatra wygląda na niej jak wyjęty z obrazu Edwarda Hoppera), na fenomenalnych aranżacjach Nelsona Riddle'a kończąc. I do tego piosenki pisane a to przez Cole'a Portera, a to przez Duke'a Ellingtona i innych wybitnych artystów. I lubię też historię, która tej płycie towarzyszy: powrót Sinatry z artystycznego niebytu (niby nagrywał, ale wydawało się, że jego kariera jest skończona), muzyczna reakcja na rozstanie z Avą Gardner (teksty odgrywają tu niebagatelną rolę – sprawiają, że to jeden z najpełniejszych concept albumów, jakie znam). Historia jak z tandetnego romansu, ale prawdziwa, wzruszająca, ludzka do bólu.
Wybaczcie entuzjazm neofity, ale tak właśnie jest – nawróciłem się na Sinatrę. Wystarczyło jedno przesłuchanie „In the Wee Small Hours”.
A przy okazji to kolejny pretekst, by stwierdzić, że amerykańska kultura jest jednym wielkim, żywym organizmem. Tom Waits przyznawał, że „In the Wee Small Hours” to jedna z jego ulubionych płyt. Wiem to z wikipedii, nie pytajcie o źródło. Okładkę swojej płyty „The Heart of Saturday Night” (1974) wzorował zresztą na okładce albumu Sinatry. A kolejny krążek, koncertowe „Nighthawks at the Diner” wzorował dla odmiany na słynnym obrazie Edwarda Hoppera...
I jeszcze jedna rzecz, za którą „In the Wee Small Hours” polubiłem: cały album brzmi jak kapitalny soundtrack do amerykańskiego komediodramatu z lat 50. Ot, taki Frank Capra mógłby ją wykorzystać od a do zet, gdyby tylko właśnie wtedy nie zaczął wycofywać się z realizacji filmów.
Moja przyjaciółka natomiast stwierdziła, że płyta Sinatry brzmi jak piosenki świąteczne. Może coś w tym jest. Tyle że byłyby to cholernie smutne święta.

sobota, 20 listopada 2010

Bardzo długi wstęp

Ten blog to eksperyment. Nie pierwszy tego rodzaju, nie ostatni, na pewno niespecjalnie oryginalny. Polega na bardzo prostym założeniu - przesłuchaniu i opisaniu 1001 najważniejszych płyt w historii muzyki rozrywkowej.

Od razu zaznaczę, że nie wierzę specjalnie w różnego rodzaju rankingi, podsumowania, listy - za dużo zmiennych, za dużo gustów, żeby jakikolwiek ranking miał być w pełni reprezentatywny. Za podstawę wziąłem więc bardzo popularną książkę, a mianowicie „1001 albumów muzycznych. Historia muzyki rozrywkowej” pod redakcją Roberta Dimery'ego. Angielski tytuł „1001 albums you must hear before you die” lepiej oddaje istotę rzeczy. No cóż, jeśli dobrze pójdzie, rzeczywiście wszystkie usłyszę.
Zresztą wiele z nich już znam. Na liście znalazły się płyty, które znają wszyscy. Tak myślę. Choć pewności mieć nie mogę. Dziś, gdy wpadłem na pomysł tego bloga, poszedłem do empiku kupić rzeczoną książkę i stałem się świadkiem takiej oto sceny. Ona i on. Stoją przy półce z literaturą i oglądają nową książkę Janusza Głowackiego „Good night, Dżerzi”. I ona mówi: „To powieść o Jerzym Kosińskim. Wiesz, kto to był Kosiński?”. Mi do głowy by nie przyszło pytać kogokolwiek, czy wie, kim był Kosiński. Tym bardziej zdumiała mnie odpowiedź chłopaka - i to nie jakiegoś nastolatka, raczej gościa bliżej trzydziestki - że nie wie.

Może więc znajdzie się ktoś, kto nie wie, kim jest Bob Dylan. Albo Bruce Springsteen. Albo Herbie Hancock. Ale ja nie mam zamiaru nikogo edukować ani przekonywać do swoich poglądów na muzykę. Staram się robić to w pracy, więc wystarczy.

Po co więc w ogóle ten blogowo-eksperymentalny pomysł?
Po pierwsze, właśnie ze względu na moją pracę. Piszę – między innymi – o muzyce i myślę nieskromnie, że wiem o niej sporo. Ale nie tyle, ile bym chciał. Poza tym w swojej pracy skupiam się przede wszystkim na jednym gatunku, a „1001” pozwoli mi zdobyć trochę obycia z gatunkami, o których wiem niewiele. To dla mnie wyzwanie, lekcja historii (a być może także – mówiąc wyjątkowo górnolotnie – lekcja pokory), dobre korepetycje z pisania. Przyda się.
Po drugie, co tłumaczy też moją decyzję upublicznienia tego w sieci, prowadzenie bloga ma mnie zmobilizować. Łatwo byłoby słuchać tych płyt ot, tak po prostu. Pewnie szybko bym się poddał. I być może poddam się z tym blogiem, nie wiem. Ale zawsze będzie trudniej to wyzwanie porzucić.
Nie mam wątpliwości, że bez muzyki łatwiej byłoby mi żyć niż bez filmów czy książek. Ale i tak byłoby to życie z dupy. Jak każdy mam swoje ulubione zespoły, płyty, gatunki – to jasne. Trochę się tu odsłonię, bo to ułatwi mi w razie czego późniejsze przyznanie się do wpadek, niewiedzy, braków w muzycznej edukacji. Taka asekuracja, zawsze się przyda, nie? Więc oto piętnaście albumów, które miały – tak mi się dziś wydaje – największy wpływ na mnie jako fana muzyki. Niekoniecznie  muszę uważać je za najlepsze w historii muzyki (choć w czołówce moich ulubionych będą zawsze). Niektóre odkryłem po latach, inne usłyszałem już jako zaawansowany słuchacz. Kolejność nie ma znaczenia, więc układam je alfabetycznie.

Alice In Chains „Dirt”
Armia „Legenda”
Beastie Boys „Check Your Head”
Behemoth „Thelema.6”
Biohazard „State of theWorld Address”
Black Sabbath „Paranoid”
The Clash „The Clash”
Depeche Mode „Violator”
Faith No More „Angel Dust”
Fear Factory „Fear Is the Mindkiller”
Korn „Life Is Peachy”
Metallica „Ride the Lightning”
Ministry „Psalm 69”
Pantera „Far Beyond Driven”
Sepultura „Roots”

Pewnie o czymś megaistotnym zapomniałem, tak naprawdę to nieważne. A na liście prawie sam metal. Nic w tym oczywiście złego, ale... You get the point. Tym trudniej będzie mi się zmierzyć z, dajmy na to, Oasis albo Creedence Clearwater Revival.

I jeszcze parę spraw technicznych, żeby ten przydługi wstęp powoli kończyć:
- listę oparłem na polskim wydaniu „1001 albumów...” (wyd. Elipsa, brak daty publikacji, ale na pewno po 2007 roku) – od tej pory ranking w oryginalnym wydaniu książki nieco się zmienił. Jednak są to zmiany na tyle nieistotne (i dotyczą wyłącznie płyt wydanych w miarę niedawno), że postanowiłem się tym nie przejmować
- nie robię żadnych założeń co do długości tekstów. Będę miał wenę albo jakieś skojarzenia, napiszę więcej. Ale zakładam, że może się zdarzyć, iż opis jakiejś płyty i swoją jej ocenę zamknę w dwóch, trzech zdaniach
- nie zakładam też jakiejkolwiek regularności. W optymistycznym wariancie przesłuchanie i opisanie wszystkiego zajmie mi jakieś dziesięć lat. Dużo? Niby tak, ale to daje sto płyt rocznie. Średnio jedna na trzy i pół dnia. Nie mam zamiaru się spinać – w końcu muszę słuchać nowości, albumów, do których lubię wracać, płyt, które muszę zrecenzować, a do tego dochodzi milion innych przyjemności i obowiązków życiowych. Jeśli więc uda się napisać tekścik o ostatniej z listy płycie (The Good, the Bad & the Queen) przed sylwesterem 2020/2021, będę zadowolony. O ile w ogóle dotrwam
- każdej płyty przed opisaniem powinienem posłuchać przynajmniej raz. Nawet te, które znam dobrze i bardzo dobrze
każda też dostanie ocenę. W skali szkolnej (1-6, plusy dozwolone). I to wyłącznie moja własna ocena, przefiltrowana przez mój muzyczny gust (czy dobry, to już kwestia dyskusyjna). Nie ma znaczenia, jaki wpływ na muzykę, kulturę i społeczeństwo miała dana płyta. Mogę (i powinienem) to zauważyć, ale oceniam wyłącznie to, czy mi się podobała, czy nie. I już wiem, że niektóre oceny wydadzą się wam kontrowersyjne
- z góry dziękuję wszystkim znajomym i nieznajomym, którzy podzielili się / podzielą płytami, uwagami, wspomnieniami i wiedzą. Bez nich to wszystko nie byłoby możliwe
- kocham muzykę, ale nie jestem z grona tych wariatów, którzy kabelek do słuchawek za ciężkie pieniądze ściągają ze Stanów albo z Japonii. Słucham głównie z płyt kompaktowych i mp3, więc nie spodziewajcie się uwag audiofilskich. Gdybym był ekscentrycznym bogaczem, to najpierw kupiłbym odpowiedni sprzęt, a na dodatek wszystkie płyty wydane przed 1985 roku sprowadził na winylach, żeby było jak najbardziej autentycznie. Byłoby super, problem w tym, że ekscentrycznym bogaczem nie jestem i raczej nie będę, a w każdym razie nic tego nie zapowiada.

To chyba na tyle. Jeśli ktokolwiek przetrwał ten wywód (na pewno zapomniałem napisać o wielu ważnych albo i nieważnych sprawach), to polecam się na przyszłość. W ciągu kilku dni powinien pojawić się pierwszy wpis. A wszystko zaczyna się od Franka Sinatry...