Solomon Burke
Atlantic
1964
****
Przyszedł czas na kolejną arcyciekawą
postać. Przed wami jeden z najważniejszych twórców soulu, a
jednak, mam wrażenie, jakoś – przynajmniej nad Wisłą – mniej
znany. A przecież jego nazwisko powinno być wymieniane jednym tchem
obok nazwisk innych wybitnych twórców czarnej muzyki: Raya
Charlesa, Jamesa Browna czy Arethy Franklin. Solomon Burke był jednym z tych
artystów, którzy – kiedy ich kariera ruszyła z kopyta – nie
zwalniali tempa. Pierwsza połowa lat 60. to najbardziej płodny i
najciekawszy artystycznie okres jego twórczości, ale przecież
Burke nie schodził ze sceny przez ponad pół wieku. Nawet w roku
swojej śmierci (2010) zdążył wydać dwa nowe albumy studyjne!
Zapracowany był zresztą na wszystkich polach – jego biografowie
doliczyli się, że miał co najmniej 21 dzieci (z kilku małżeństw
i związków cokolwiek mniej formalnych), a pierwsze urodziło się,
gdy on sam był zaledwie czternastolatkiem. Później przyznawał, że
to za wcześnie, by zostać ojcem, ale mimo wszystko nigdy tego nie
żałował.
To Burke'owi przypisuje się stworzenie
terminu „soul music”. Nazwa ta pojawiła się poniekąd w wyniku
głębokiej wiary artysty. Burke był utalentowanym muzykiem gospel i
gdy przebił się do mainstreamu, podpisał kontrakt z wytwórnią
Atlantic – na początku lat 60. słynącą także z wydawania
czołówki muzyków rhythmandbluesowych. Tu pojawiły się niestety
problemy: Burke nie chciał być kojarzony z tą sceną – przede
wszystkim dlatego, że Kościół nazywał R&B diabelską muzyką.
Wreszcie wytwórnia zdecydowała się promować go jako muzyka soul,
wykorzystując słowa samego artysty, który w jednym z wywiadów
miał powiedzieć: „I want to be a soul singer”, mając
oczywiście na myśli śpiewanie z głębi duszy.
Chwyciło. I to szybko. Burke zrobił
natychmiastową karierę, łącząc w swoich piosenkach elementy R&B,
country, rocka i muzyki gospel. W 1963 roku łasy na zaszczyty
Solomon zgodził się na „oficjalną” koronację na króla
Rock'n'Soulu. W listopadzie odbyła się specjalna uroczystość w
Royale Theatre (jakżeby inaczej) w Baltimore, a Burke otrzymał
nawet królewskie parafernalia. Co ciekawe, wzbudziło to zazdrość
m.in. Jamesa Browna, który dwa lata później – uważając, że
królewski tytuł należy się właśnie jemu – zaprosił Burke'a
do udziału w koncercie. Solomon miał (za 7500 dolarów) przekazać
Brownowi królewskie zaszczyty. Jak sam wspominał, kasę przyjął,
ale oddania regaliów odmówił. Tak dorośli faceci robili muzykę w
latach 60.
Pewny swego Burke nawet nagranej w 1967
roku płycie nadał tytuł „King Solomon” – do końca życia
uważał, że królewskie miano do niego pasowało. W porównaniu z
tym tytuł „Rock'n'Soul” – bo pora wreszcie parę zdań o tej
płycie napisać – wydaje się wręcz zawstydzająco skromny.
Rockowej energii co prawda tu niewiele, ale doskonale słychać, o co
chodziło Burke'owi, gdy nazywał swoją muzykę soulem. Mocno
osadzona w tradycji, a jednak zdecydowanie ponad nią wyrastająca –
dla Solomona była szansą, by udowodnić swoje wokalne możliwości.
Jego głos jest zarówno chropawy, jak i miękki, uwodzicielski i
zdystansowany jednocześnie. Burke – nieważne, czy śpiewa własne
kompozycje, czy bierze na warsztat „Hard Ain't It Hard” Woody'ego
Guthriego – brzmi tak, jakby poza muzyką nic się dla niego nie
liczyło. „Rock'n'Soul” arcydziełem nie jest, ale pokazuje, że
James Brown rzeczywiście mógł czuć się zazdrosny. To że po
latach znamy raczej jego dokonania, a nie Burke'a, to kwestia raczej
konsekwetnie budowanej i kariery i całej masy energii włożonej w
podtrzymywanie zainteresowania fanów i mediów. Burke, choć jak już
wspominałem kariery nigdy nie porzucił, zajmował się także
milionem innych spraw (nie tylko płodzeniem kolejnych dzieci). Był
przedsiębiorcą pogrzebowym, właścicielem firmy wynajmującej
limuzyny oraz firmy sprzedającej fast food na koncertach i imprezach
sportowych (specjalnie stworzył swoją własne marki: Soul Dogs oraz
Soul Corn – smacznego). Może także dzięki temu przez całą
karierę zachował finansową niezależność, mógł zmieniać
wytwórnie i współpracowników niespecjalnie martwiąc się o
sprzedaż płyt i singli. Bo choć „Rock'n'Soul” jest monumentem
szczytowej kariery Burke'a, w drugiej połowie lat 60. popularność
muzyka zaczęła spadać. Musiał nieco ustąpić miejsca innym
utalentowanym artystom, m.in. Arethcie Franklin. Spore grono wiernych
fanów jednak miał przez cały czas – to zasługa także jego
niebywałego talentu aktorskiego, z którego korzystał nie tylko na
scenie, ale także podczas kazań, które przez wiele lat wygłaszał
w stworzonym przez siebie kościele Prayer Assembly Church of God in
Christ. Podobno kazał siadając na wielkim purpurowym tronie.
Królewskie przyzwyczajenia najwyraźniej nie przeszkadzały mu
służyć bogu.
No przynajmniej ilości dzieci trzeba mu pozazdrościc.
OdpowiedzUsuń