poniedziałek, 28 marca 2011

25. Idol z żurnala

ELVIS IS BACK!
Elvis Presley
RCA Victor
1960
***

Triumfalny tytuł płyty Presleya miał pół wieku temu znaczenie – był to pierwszy album Elvisa nagrany po dwuletniej przerwie poświęconej służbie wojskowej. W czasach, gdy popularni artyści wypuszczali płyty szybciej niż John Dillinger strzelał z karabinu maszynowego, dwa lata musiały wydawać się wiecznością.
Wciąż uważam, że niespecjalnie było za czym tęsknić, no ale Elvis swoje miejsce w historii rock'n'rolla i światowej kultury ma, więc i tego krążka musiałem posłuchać. Na szczęście jest lepszy niż album „Elvis Presley”, nad którym pastwiłem się jakiś czas temu. Albo Presley naprawdę był spragniony nagrywania, albo moja tolerancja wzrosła. Ciężko powiedzieć. Ale z pewnością jest to płyta znacznie bardziej równa, a jednocześnie bardziej zróżnicowana. Elvis miał możliwość prawdziwego udowodnienia swoich wokalnych możliwości – choćby w bardzo dobrej wersji standardu „Fever”, nagranej niemal bez instrumentów (gdzieś tam w tle mgliście pojawia się perkusja i bas), co z tego, że bliźniaczo podobnej do nagranego dwa lata wcześniej wykonania Peggy Lee. Nie zmienia to jednak mojej wcześniejszej opinii - Elvis to nudziarz. 
„Elvis is Back!” na pewno ciągle ma potencjał, żeby sprawdzić się na sentymentalnej imprezie poświęconej latom 60. Dla mnie jednak największym problemem jest to, że cała koncepcja Elvisa Presleya – zwłaszcza na tle dokonań Buddy'ego Holly'ego czy choćby Fatsa Domino – wydaje się strasznie sztuczna. Król nie jest żadnym królem, tylko sztucznie wykreowanym produktem popkultury, zaprogramowanym po to, by przyciągać nastolatki spragnione mocnych wrażeń (czytaj: rozkręcania bioder). Inna sprawa, że kiedyś taka programowana przez duże wytwórnie popkultura miała jednak swój styl, energię, potrafiła porwać tłumy, a przy tym nie była prostacka, bezduszna, tak banalnie celebrycka. Z ust Elvisa słowa „baby, baby” padają prawdopodobnie równie często, co z ust Justina Biebera. Ale to jedyne, co ich łączy.
I mogę sobie narzekać na Presleya, ile chcę, ale i tak muszę przyznać, że idole przed półwieczem byli przynajmniej w porządku.

1 komentarz:

  1. No, w porządku. Przynajmniej do momentu, kiedy nie spróbują posadzić kloca 'larger than life' :>

    Osobiście, nie mogęsię oprzeć wrażeniu, że mit Elvisa wynika w całości z tego kołysania zadem w czasach, kiedy zadem kołysali tylko czarni, a czarnym na salony vstup byl zakazan. Obrońcy 'najwspanialszego głosu w historii muzyki' zwyczajnie mają braki w muzycznej edukacji (nawet z tego samego okresu, jak wielu już opisanych przez Ciebie artystów udowadnia), ot co. Z bezkrytycznego uwielbienia fanów wynika tylko jedno - że fani wielbią bezkrytycznie. Co wcale nie znaczy, że miejsca dla krytyki nie ma. Nie kłócę się z twierdzeniem, że Elvis swoje miejsce w historii muzyki rozrywkowej ma, ale z pewnością nie aż tak wysokie, jak jego wielbiciele by chcieli. Ani on pierwszy, ani najlepszy. Ot, taki Sex Pistols (he he he) epoki rock and rolla.

    OdpowiedzUsuń