niedziela, 13 marca 2011

19. Piosenki pana Gershwina

ELLA FITZGERALD SINGS THE GEORGE AND IRA GERSHWIN SONGBOOK
Ella Fitzgerald
Verve
1959
******

No i kolejny problem. Monumentalne wydawnictwo, któremu właściwie można by poświęcić osobnego bloga, rozwodząc się nad urodą, brzmieniem, magnetyzmem każdego utworu. I szybko tematów by nie zabrakło. „Ella Fitzgerald Sings the George and Ira Gershwin Songbook” w pełnym wydaniu to cztery płyty, grubo ponad trzy godziny muzyki, blisko sześćdziesiąt fantastycznych piosenek i kilkanaście alternatywnych wersji (najczęściej w mono, więc nieznacznie różniących się brzmieniem od oryginałów). Materiał trudny do ogarnięcia, jeszcze trudniejszy do opisania, bo naprawdę wymaga raczej książki, a nie pojedynczej blogowej notatki.
Ta płyta była częścią serii „Songbooków” nagrywanych przez Ellę Fitzgerald w latach 50. i 60. Zaczęła od piosenek Cole'a Portera, potem nadszedł czas m.in. na Duke'a Ellingtona i Irvinga Berlina. Wydawnictwo z utworami braci Gershwinów uważana jest za najdoskonalsze w całej serii. Ira Gershwin powiedział zresztą, że nie zdawał sobie sprawy, jak fantastyczne były piosenki pisane przez niego i George'a, dopóki nie usłyszał ich w wykonaniu Elli Fitzgerald.
Nie mogło być inaczej, skoro ten album to spotkanie jednej z najwybitniejszych wokalistek jazzowych wszech czasów z najznakomitszym amerykańskim kompozytorem. „Spokojny głos Fitzgerald i niemające sobie równych melodie Gershwina były dla siebie po prostu stworzone”, pisze w „1001 albumach...” Will Fulford-Jones i choć to truizm, to trudno się nie zgodzić. Niemal wszystkie piosenki z tego albumu brzmią tak, jakby były napisane specjalnie dla amerykańskiej wokalistki. Nie można przy tym zapominać o olbrzymiej roli, jaką odegrały tu fenomenalne aranżacje Neslona Riddle'a – tego samego, dzięki któremu nagrywane w latach 50. płyty Franka Sinatry brzmią tak fantastycznie.
Zachwyca też pełne spektrum emocji, jakie oferuje słuchaczom Fitzgerald: od radosnych, wodewilowych piosenek w stylu „Let's Call the Whole Thing Off” (w oryginale równie doskonale wykonywali ją Fred Astaire i Ginger Rogers) i „Things Are Looking Up”, po smutne, nastrojowe ballady takie jak „Oh, Lady Be Good!”. Fitzgerald potrafi być zarówno zabawna, jak poważna, uwodzicielska, czarująca, drapieżna – wszystko, czego można oczekiwać od popularnego jazzu jest w jej głosie.
Ale i tak największe uznanie należy się oczywiście utworom Gershwina. Zawsze ceniłem jego kompozytorski niebywały talent (rzecz jasna ze wskazaniem na „Błękitną rapsodię”), ale z pisanymi przez niego piosenkami stykałem się raczej przy okazji nadrabiania zaległości z amerykańskiej kinematografii lat 30. i 40. Zebrane w tak doskonałej formie robią jeszcze większe wrażenie. George Gershwin już ostatecznie stał się dla mnie facetem, który zdefiniował muzyczną Amerykę tamtych czasów. Oczywiście Amerykę stereotypową, podglądaną na filmach – zwłaszcza komediach i musicalach, Amerykę beztroską, zabawną. I Amerykę prawdopodobnie nieistniejącą, czego w zasadzie można tylko żałować.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz