piątek, 18 marca 2011

20. Przebłysk geniuszu

THE GENIUS OF RAY CHARLES
Ray Charles
Atlantic
1959
***

Mam ulubioną anegdotkę o Rayu Charlesie, którą chętnie i często przytacza mój kolega z pracy. Muzyk przyjechał do Polski jakoś niedługo po przełomie 1989 roku. Nie była to jego pierwsza wizyta nad Wisłą, w związku z czym jakiś niezbyt bystry żurnalista w czasie konferencji prasowej spytał go: „Czy zauważył pan jakieś zmiany w Polsce?”. Na co Ray Charles bez wahania odpowiedział: „Jest bardziej kolorowo”.
Nie mam pojęcia, czy anegdotka owa jest prawdziwa – nie chciało mi się tego sprawdzać także z tej przyczyny, że nawet jeżeli jest całkowicie zmyślona, wciąż pozostaje zabawna. I potwierdza dawno stworzony w mojej głowie wizerunek Raya Charlesa: sympatycznego gościa, zdystansowanego nie tylko do rzeczywistości, ale przede wszystkim do samego siebie. Nie takiego, który już drugą swoją płytę zatytułował „The Great Ray Charles”, a bodaj siódmą, jeśli dobrze policzyłem (w ciągu zaledwie trzech lat artysta wydał aż dziewięć albumów), „The Genius of Ray Charles”. No i ten „Genius” towarzyszył mu już przez całe życie.
Płyta sprawiła mi jednak nieco kłopotów, bo tego geniusza jeszcze tam nie słyszałem. Owszem, olbrzymi talent, fenomenalne wyczucie rytmu, piękny głos – wszystko tak. Ale Ray Charles w wersji jazzowo-bigbandowo-popowej kompletnie do mnie nie przemawia. Niby wszystko w porządku – połowa płyty to jazzowe standardy, w których Ray śpiewa i gra na pianinie, akompaniują mu wybitni muzycy, którzy przewinęli się przez zespoły Counta Basiego i Duke'a Ellingtona, porządne aranżacje Quincy'ego Jonesa. Druga połowa to popjazzowe ballady, jakich nie powstydziłby się sam Frank Sinatra. Problem jedynie w tym, że to mimo wszystko bardzo nudny album. Za grzeczny, zbyt momentami dostojny, jakby jazzowa konwencja Charlesa dusiła. Owszem, pozwoliła mu po raz kolejny, i oczywiście nie ostatni, wykazać się niebywałym wokalnym talentem. Ale wielkiego entuzjazmu we mnie nie wzbudziła.
A może po prostu pora na zmianę repertuaru? Może nieszczęsny Ray Charles padł ofiarą mojej przyspieszonej edukacji muzycznej? Jako artysta zasługuje przecież na największe uznanie. I choć obawiam się nadejścia – oczywiście na blogu – lat 60., o czym przyjdzie jeszcze pora napisać, to coraz bardziej ich wypatruję, bowiem zwiastują one wreszcie erę gitarowego jazgotu.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz