sobota, 19 marca 2011

21. Definicja jazzu

KIND OF BLUE
Miles Davis
Columbia
1959
******

To prawdopodobnie jeden z tych albumów, które prędzej czy później muszą zachwycić każdego. Nawet słuchaczy jak ja nieobeznanych z jazzem, nawet tych, którym wydaje się, że jazzu nie lubią. Odrobinę przy okazji omawiania „Birth if the Cool” narzekałem, że Miles, choć wielki, to nie dla mnie. Ale „Kind of Blue” to zupełnie inna liga.
Owszem, nawet spośród tych płyt jazzowych, jakie już opisałem, trafiły się albumy, które porwały mnie z miejsca, choćby koncert Duke'a Ellingtona. „Kind of Blue” – które słyszałem przed laty, ale jakoś wtedy nie zwracałem za bardzo uwagi na jazz jako gatunek – nie przemówiło do mnie od razu. Po pierwszym przesłuchaniu stwierdziłem, że jasne, maestria, elegancja, te sprawy. Po drugim odkryłem piękno tej płyty. Po trzecim wpadłem w zachwyt – po raz kolejny muszę dodać: zachwyt neofity, odkrywającego niedostępne dla siebie do tej pory muzyczne przestrzenie.
„Kind of Blue” nie jest ot, tak po prostu płytą jazzową. Ta płyta jest jazzem. Jest wszystkim, czego oczekuję słysząc hasło jazz. A jest przy tym pomnikiem talentu nie tylko Milesa Davisa, ale i towarzyszących mu artystów, m.in. Johna Coltrane'a, Billa Evansa i znakomitego perkusisty Jimmy'ego Cobba – jedynego do dziś żyjącego muzyka, który brał udział w sesjach nagraniowych. Swoją drogą, zespół Davisa potrzebował zaledwie dwóch sesji, łącznie kilku godzin, by nagrać „Kind of Blue”. Niewiarygodne – zwłaszcza, gdy spojrzy się na dzisiejsze tempo pracy zespołów rockowych i popowych, gdy muzycy i producenci tygodniami siedzą nad tym, by płyta brzmiała, jak należy. Davisowi i spółce kilka godzin wystarczyło, by stworzyć arcydzieło.
Muszę też przyznać, że czuję się wobec tej płyty bezradny. Tony papieru i terabajty danych poświęcony „Kind of Blue” opisując wszelkie tajemnice płyty i sesji nagraniowych. Uhonorowano ten album na wszelkie możliwe sposoby. Na potrzeby specjalnych edycji wygrzebano z archiwów nagraniowych wszystkie nieudane podejścia, zafałszowane próby, wprawki odgórnie przeznaczone do śmietnika. „Kind of Blue” można poznać od każdej strony, krytycy i historycy muzyki przeanalizowali każdą nutę. Co więc mogę od siebie jeszcze dodać, poza tym, że słuchając tego albumu mam – jak rzadko kiedy – poczucie obcowania z czymś skończenie doskonałym.
Słuchanie „Kind of Blue” było dla mnie jak oglądanie „Ojca chrzestnego” – teraz mogę tylko zazdrościć tym, którzy będą którąś z tych rzeczy robić po raz pierwszy w życiu.
Krytycy niemal zgodnie twierdzą, że „Kind of Blue” jest najbardziej wpływową płytą w historii jazzu. Podobno to również najlepiej sprzedająca się płyta jazzowa wszech czasów. Z mojego punktu widzenia to nieistotne. Mogę za to powiedzieć, że gdybyście mieli posłuchać w życiu jednego, jedynego albumu jazzowego, to niech to będzie właśnie ten. Na pewno znaleźlibyście płyty łatwiejsze w odbiorze, bardziej przystępne, może nawet kilka lepszych. Ale ważniejszej nie.  

1 komentarz:

  1. Uuuuu... Jako karogydne niedopatrzenie uważam brak wzmianki o Cannonballu Adderleyu przy okazji pisania o tej płycie:p
    Choć uwielbiam wszystkich muzyków, to mnie najbardziej na tej płycie chwytają właśnie popisy Adderleya :)

    Pozdro, dopiero znalazłem tego bloga, mam nadzieję że nie zaprzestałeś w tym pomyśle, bo czekam na kolejne opisane płyty :) (a ostatnie wpisy widzę były w styczniu :()

    OdpowiedzUsuń