sobota, 29 stycznia 2011

15. Fiesta latina 2

DANCE MANIA
Tito Puente
RCA
1958
***

Pół wieku po wydaniu tego albumu na tytuł „Dance Mania” reaguję raczej alergicznie i oczywiście Tito Puente nie ma z tym nic wspólnego. Płyta tak nazwana w najlepszym razie mogłaby oznaczać składankę hitów z komercyjnych stacji radiowych, a w najgorszym – zbiór dźwięków, do percepcji których zdolni są chyba wyłącznie nałogowi użytkownicy ecstasy. W porównaniu z tym, co dziś się może kojarzyć z hasłem „Dance Mania”, krążek Puente jest niewinny, spokojny i grzeczny jak Ananiasz podczas lekcji matematyki.
Puente nazywany był przez wielbicieli „El Rey” i to kolejny król w zestawieniu płyt, które opisuję. Nie ujmując nic jego nieprzeciętnemu talentowi i olbrzymiemu wpływowi na latynoską mniejszość w Stanach Zjednoczonych, muszę przyznać, że „El Rey” mnie śmiertelnie znudził. Co więcej, nie spodziewałem się niczego innego – twórczość Puente znałem do tej pory zaledwie w odpryskach (nie, żebym po wysłuchaniu „Dance Manii” mógł powiedzieć, że znam ją o wiele lepiej), jednak wiedziałem z grubsza, co usłyszę: przebojową, zgodnie z tytułem taneczną mieszankę afrokubańskich rytmów z jazzowym instrumentarium. Nie dla mnie to połączenie. Choć przyznaję, że na razie Puente wygrywa w kategorii „najbardziej erotyczna okładka” - jak na lata 50. wydaje mi się dość odważna, choć przecież nic takiego się tam nie dzieje. 
„Dance Mania” nie wydała mi się co prawda tak okropna jak opisywany wcześniej album Sabu, ale też – i wiem, że to nie ten ciężar gatunkowy – nawet w połowie nie tak udana, jak „Kenya” Machito. Najbardziej – dość tradycyjnie – spodobały mi się jej filmowe konotacje i nie chodzi wyłącznie o to, czy któreś z tych utworów były wykorzystane w konkretnych produkcjach, ale raczej o specyficzny klimat, budowanie pewnych skojarzeń, przywoływanie w pamięci ogólnych obrazów, a nie określonych kadrów z, dajmy na to, „Mambo King”. I jak zazwyczaj w takich przypadkach, gdy nie wiem, co napisać o muzyce, bo mogę powtarzać jedynie informacje wyciągnięte z sieci, skupiłem się na poszukiwaniach ciekawostek o Tito Puente.
I nie szukałem zbyt długo, bo jeśli ktoś ma w Nowym Jorku swoją ulicę oraz nazwany swoim imieniem urząd pocztowy, jeśli grał na zakończeniu igrzysk olimpijskich w Atlancie, a jego kotły trafiły National Museum of American History w Waszyngtonie, a na dodatek pojawił się w „Simpsonach”, to już wiem, że był człowiekiem-instytucją. Ta wiedza mi na razie wystarczy i przyznając się do ignorancji, myślę, że nie będę jej przez jakiś czas zgłębiał.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz