poniedziałek, 14 lutego 2011

17. Żyd z rodeo

JACK TAKES THE FLOOR
Ramblin' Jack Elliott
Topic
1958
****

Długo zwlekałem z posłuchaniem Jacka Elliotta pomny przykrego doświadczenia z braćmi Louvin. W końcu pomyślałem, że gość, który nagrywa dla ANTI- nie może być taki zły. Zgoda, akurat dla ANTI- Ramblin' Jack Elliott zaczął nagrywać jako 75-letni staruszek, ale zawsze to jakiś punkt wyjścia. Na wszelki wypadek posłuchałem najpierw fragmentów ostatniego jak dotąd albumu Jacka „A Stranger Here” z 2009 roku. No, nie było najgorzej. Może nie w kierunku, jakiego bym oczekiwał (czyli późny Johnny Cash, ale w sumie Cash był tylko jeden), ale wrażenia więcej niż pozytywne. Nadeszła więc pora sprawdzić, co Ramblin' Jack robił pół wieku wcześniej.
Wciąż nie jest to muzyka, za jaką bym szalał. Cała płyta to zbiór zagranych na akustycznej gitarze tradycyjnych (lub tradycyjnymi inspirowanych) songów z Zachodu. Kowbojski etos aż z tego albumu kapie – w końcu chodziło o to, żeby to były piosenki, które każdy może zaśpiewać przy ognisku w czasie spędu bydła.
Ilu co prawda kowbojów mogło pod koniec lat 50. posłuchać płyty Eliotta, tego nie wiem. Sam artysta jawi mi się raczej jako jeden z wielkomiejskich chłopaczków, którzy w dzieciństwie marzyli o wolności na bezkresnych preriach. Co ciekawe, w znacznym stopniu swoje marzenia spełnił, choć na początku swojej artystycznej drogi miał raczej przygody w stylu wczesnych filmów Woody'ego Allena.
Eliot Charles Adnopoz był bowiem synem nowojorskich Żydów, a rodzice widzieli przed nim raczej karierę lekarza, a nie muzyka. Eliot jako piętnastolatek się zbuntował i zwiał z domu, dołączając do objazdowego rodeo, skąd po trzech miesiącach niemal siłą wyciągnęli go rodzice. Ale Adnopoz junior wiedział, że chirurg będzie z niego żaden, więc na własną rękę nauczył się grać na gitarze i zaczął zarabiać na życie jako uliczny muzyk. W końcu trafił na Woody'ego Guthriego, który stał się dla Elliotta mistrzem i nauczycielem. Guthrie pojawia się zresztą gościnnie na płycie „Jack Takes the Floor” w kapitalnym utworze „New York Town”.
Elliott nie miał jako gwiazda country zbyt łatwo – ze względu na pochodzenie (choć sądzę, że nie było w tym rasizmu, raczej zaskoczenie) wielu artystów sceny folkowej nie uważało go za wiarygodnego. Z drugiej strony namaścił go sam Guthrie, za wzór stawiał Bob Dylan, a po latach – gdy Ramblin' Jack pojawił się już w szeregach muzyków nagrywających dla ANTI- – gościnnie na jego płycie pojawili się m.in. Flea, David Hidalgo z Los Lobos i Nels Cline z Wilco (która to grupa, swoją drogą, ma na koncie dwie płyty z piosenkami Woody'ego Guthriego).
Już dla samych biograficznych ciekawostek warto było się z Ramblin' Jackiem zmierzyć – muzycznie, jak napisałem, to nie moja bajka, ale i tak zaskakująco ta płyta mi się spodobała. Bywa chwilami nieznośna (maniera wokalna Elliotta chwilami działa mi na nerwy), ale na szczęście rzadko. Ma za to sporo niemal rockandrollowej energii („Grey Goose”) i dużo melancholii („Black Baby”). Ze swojego wymarzonego objazdowego rodeo Ramblin' Jack naprawdę wydostał się na wolność. Nowy Jork może stracił jednego ze swoich chirurgów, ale zyskał kolejną arcyciekawą postać z panteonu muzycznych dziwaków.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz