Ray Charles
ABC Paramount
1962
***
Nie jestem w stanie przekonać się do tej płyty. Uznaję jej wagę – zwłaszcza w przełamywaniu podziałów rasowych w Stanach Zjednoczonych na początku lat 60. – ale jakoś nie potrafię jej polubić. Właściwie zarzuty mam podobne, jak w przypadku poprzedniej omawianej płyty Raya Charlesa. Niby wszystko w porządku: fantastyczny głos, dobre aranżacje, fajne piosenki, ale całość mi nie gra za bardzo. Może powinienem się wstydzić, w końcu zdaniem wielu zachodnich krytyków i historyków muzyki popularnej to najważniejszy (albo przynajmniej jeden z najważniejszych) studyjnych albumów w dorobku Charlesa. I można o niej pisać, pisać i pisać. Na szczęście inni zrobili to za mnie o wiele lepiej.
Ale przyznaję, że pomysł był zaiste rewolucyjny: czarnoskóry muzyk zabiera się do country. Oczywiście nie w klasycznej postaci: robi to country po swojemu, łączy z popowym jazzem i elementami soulu, a barwa jego głosu naprawdę potrafi wiele zmienić. Brzmi to chwilami zaskakująco świeżo, nawet dziś, ale częściej przypomina oldskulowy soundtrack do komedii romantycznej. Teoretycznie i tak powinno być fajnie, ale mam z tym albumem kłopot taki, że słucham go od kilku dni – nawet teraz, pisząc tego posta – i ciężko mi cokolwiek z niego zapamiętać. Kojarzę część piosenek, ale głównie dlatego, że to ponadczasowe standardy.
Ujęła mnie ta płyta jednak swoim bezpretensjonalnie informacyjnym tytułem. Od razu wiadomo, czego się spodziewać. Trochę tak, jakby Skyclad, brytyjscy prekursorzy folk metalu, swój pierwszy album nazwali zamiast „The Wayward Sons of Mother Earth”, dajmy na to: „Metal Sounds in Traditional Folk Music”. I wszystko jasne.
Aha, tytuł komedii Mela Brooksa nie pojawił się w tytule posta bezcelowo. Cały koncept „Modern Sounds...” skojarzył mi się bowiem z postacią szeryfa Barta (którego grał niezrównany Cleavon Little). W filmowym miasteczku Rock Ridge mieszkańcy nie byli w stanie zaakceptować czarnoskórego stróża prawa. Podobnie część odbiorców nie była w stanie tuż po premierze przełknąć faktu, że czarny wokalista śpiewa westernowe klasyki (swoją drogą, podobno częściej krytykowali Charlesa jego pobratymcy). A ostatecznie i szeryf Bart, i Ray Charles zdołali pogodzić zwaśnione strony. Ray do tego stopnia, że w rankingu 40 najlepszych płyt w historii country, zrobionym przez Country Music Television, „Modern Sounds...” zajęła drugie miejsce, przegrywając jedynie z „Red Headed Stranger” Williego Nelsona, a wyprzedzając „At Folsom Prison” Johnny'ego Casha.