Dusty Springfield
Philips
1964
****
Jaka szkoda, że na tej płycie nie ma kawałka „Son of a Preacher Man”! Ileż to popkulturowych kontekstów – od Cypress Hill po Quentina Tarantino. Niestety Dusty Springfield nagrała ten przebój w 1968 roku, więc zaledwie cztery lata po wydaniu debiutanckiego albumu. Z punktu widzenia tego bloga, o cztery lata za późno.
Na muzykę, którą wykonywała, Anglicy mają piękny termin „blue-eyed soul”. U nas mówi się po prostu „biały soul”. Dusty Springfield była na początku lat 60. jedną z wielu artystek, które czerpały inspirację z soulu, R&B, dokonań fantastycznych czarnoskórych muzyków nagrywających m.in. dla wytwórni Motown. Jedną z wielu, ale także jedną z najbardziej utalentowanych. To, co nagrywała, wyrastało ponad grzeczną muzykę dla grzecznych – białych – dzieci z dobrych – białych – domów. Choć urodziła się w Londynie, już na „A Girl Called Dusty” brzmi jak rodowita Amerykanka. I są na tej płycie kawałki, dzięki którym mogłaby stawać w szranki z Arethą Franklin albo Dionne Warwick. Springfield śpiewa na tej płycie zresztą dwa numery z repertuaru Dionne. I radzi sobie doskonale.
Od wielkich nazwisk i ciekawych inspiracji aż się na tym albumie roi. Są dwa numery napisane przez spółkę Burt Bacharach/Hal David. Są covery Raya Charlesa („Don't You Know”) i świetnych afroamerykańskich grup wokalnych The Supremes („When the Lovelight Starts Shining Through His Eyes”) i The Shirelles („Will You Love Me Tomorrow”), jest wreszcie piękna piosenka „You Don't Own Me” z repertuaru Lesley Gore – tej samej, która dwa lata wcześniej błysnęła wielkim hitem „It's My Party”. Sama Gore to w ogóle arcyciekawa postać – aż chciałoby się napisać o niej więcej, niestety twórcy listy 1001 płyt nie uwzględnili żadnego z jej albumów.
Dusty Springfield brzmi więc niczym rodowita Amerykanka, gotowa podbić swoim czystym, mocnym głosem cały świat. Udało jej się częściowo – zyskała sporą popularność nie tylko w ojczyźnie, lecz także w Stanach. Jednak co ciekawe już parę lat po debiucie musiała walczyć o słuchaczy. Wtedy podpisała kontrakt z Atlantikiem, macierzystą wytwórnią jej ukochanej Franklin i nagrała świetną, soulową płytę, która już nie potrzebowała określeń „blue-eyed”. Ale o albumie „Dusty in Memphis” przyjdzie jeszcze pora opowiedzieć. A tam już będę mógł także napisać więcej o „Son of a Preacher Man”.
Na muzykę, którą wykonywała, Anglicy mają piękny termin „blue-eyed soul”. U nas mówi się po prostu „biały soul”. Dusty Springfield była na początku lat 60. jedną z wielu artystek, które czerpały inspirację z soulu, R&B, dokonań fantastycznych czarnoskórych muzyków nagrywających m.in. dla wytwórni Motown. Jedną z wielu, ale także jedną z najbardziej utalentowanych. To, co nagrywała, wyrastało ponad grzeczną muzykę dla grzecznych – białych – dzieci z dobrych – białych – domów. Choć urodziła się w Londynie, już na „A Girl Called Dusty” brzmi jak rodowita Amerykanka. I są na tej płycie kawałki, dzięki którym mogłaby stawać w szranki z Arethą Franklin albo Dionne Warwick. Springfield śpiewa na tej płycie zresztą dwa numery z repertuaru Dionne. I radzi sobie doskonale.
Od wielkich nazwisk i ciekawych inspiracji aż się na tym albumie roi. Są dwa numery napisane przez spółkę Burt Bacharach/Hal David. Są covery Raya Charlesa („Don't You Know”) i świetnych afroamerykańskich grup wokalnych The Supremes („When the Lovelight Starts Shining Through His Eyes”) i The Shirelles („Will You Love Me Tomorrow”), jest wreszcie piękna piosenka „You Don't Own Me” z repertuaru Lesley Gore – tej samej, która dwa lata wcześniej błysnęła wielkim hitem „It's My Party”. Sama Gore to w ogóle arcyciekawa postać – aż chciałoby się napisać o niej więcej, niestety twórcy listy 1001 płyt nie uwzględnili żadnego z jej albumów.
Dusty Springfield brzmi więc niczym rodowita Amerykanka, gotowa podbić swoim czystym, mocnym głosem cały świat. Udało jej się częściowo – zyskała sporą popularność nie tylko w ojczyźnie, lecz także w Stanach. Jednak co ciekawe już parę lat po debiucie musiała walczyć o słuchaczy. Wtedy podpisała kontrakt z Atlantikiem, macierzystą wytwórnią jej ukochanej Franklin i nagrała świetną, soulową płytę, która już nie potrzebowała określeń „blue-eyed”. Ale o albumie „Dusty in Memphis” przyjdzie jeszcze pora opowiedzieć. A tam już będę mógł także napisać więcej o „Son of a Preacher Man”.