czwartek, 14 kwietnia 2011

30. Jazz do kotleta

SUNDAY AT THE VILLAGE VANGUARD
Bill Evans
Riverside
1961
***

Billa Evansa już słyszałem. Grał – świetnie – na „Kind of Blue”. I o ile płyta Milesa Davisa wciąż jest dla mnie jednym z synonimów muzycznej ekstazy, o tyle spotkanie z solowym (no, poniekąd) materiałem Evansa było dla mnie sporym rozczarowaniem. Nawet nie chodzi o to, że w ciągu paru lat stał się z wybitnego przeciętnym pianistą, absolutnie, zresztą nie mnie oceniać skalę możliwości Evansa. Niekoniecznie muszę – a w przypadku tego bloga nawet nie powinienem – opierać się na opiniach innych, ale skoro za swojego mistrza uznają go m.in. Chick Corea i Keith Jarrett, to nie mam wątpliwości. Bill Evans wielkim pianistą był. Koniec, kropka.
Tylko co z tego, skoro „Sunday at the Village Vanguard” kojarzy mi się z muzyką, którą puszcza się, dajmy na to, w hotelowej restauracji, żeby czas oczekiwania na zrazy bądź sałatkę upłynął przyjemniej? Obok biurowca, w którym pracuję, stoi niewielkie, rzekomo dość ekskluzywne (choć to raczej opinia sprzed dekady) centrum handlowe. I tam czasami na fortepianie przygrywa pan, który chciałby być Leszkiem Możdżerem, co wnoszę po jego fryzurze. Ładnie przygrywa, bez fałszu, aż przyjemnie przemierza się metry między sklepem Tchibo, księgarnią i apteką. Tak mi się teraz kojarzy „Sunday at the Village Vanguard”.
I nawet gdy odłożę złośliwości na bok, to mojej opinii o tej płycie nie zmienia. Oczywiście, Bill Evans był o niebo bardziej utalentowany niż pan z centrum handlowego, a nawet – tu też wątpliwości nie mam – bardziej utalentowany niż Leszek Możdżer. A Village Vanguard, legendarny nowojorski klub jazzowy, to nie centrum handlowe. Na dodatek, jak się doczytałem, album Evansa należy do najważniejszych płyt w tym miejscu zarejestrowanych, a nagrywali tam naprawdę wielcy muzycy. I co? No i nic.
„Sunday at the Village Vanguard” to w wersji podstawowej zaledwie sześć numerów. Kilka standardów (m.in. „Solar” Milesa Davisa i „All of You” Cole'a Portera) i dwa kawałki napisane przez basistę Scotta LaFaro. Perfekcyjnie zagrane, zgoda, ale wciąż brzmiące niczym tło do innych wydarzeń. Nie pomagają też niemrawe reakcje publiczności. I co najbardziej mnie zaskoczyło: po przesłuchaniu płyty prawie nie pamiętam, co grał Evans. Doskonale zapamiętałem basowe popisy LaFaro. Równie dobrze fantastyczną grę perkusisty Paula Motiana. A fortepian Evansa gdzieś mi się roztapia w tle, znika, rozmywa. Zostaje sama sekcja rytmiczna. Niedobrze.
A na koniec dygresja, tylko sam nie wiem, czy świadczy ona o tym, że funkcja edukacyjna mojego bloga zaczyna się wypełniać, czy że jednak jestem kompletnym ignorantem. Po raz pierwszy słuchałem tej płyty nie czytając nawet listy utworów, nie mówiąc już o liner notes, recenzjach, informacjach, itp. I drugi utwór na albumie jakoś tak mi wpadł w ucho, i pomyślałem: „Fajne, brzmi jak Gershwin”. Oczywiście okazało się, że to kompozycja Gershwina (konkretnie „My Man's Gone Now” z opery „Porgy i Bess”). I zastanawiam się, czy poczuć się choć trochę dumny (w końcu okrężną drogą, ale rozpoznałem kompozytora), czy jednak mocno zawstydzić (bo jednak myślałem, że to ktoś napisał tak fajnie tego Gershwina podrabiając).  

1 komentarz:

  1. Może on i bardziej utalentowany od Możdżera, ale Stina Nordenstam mu nie śpiewała, a Możdżerowi tak :P

    OdpowiedzUsuń