niedziela, 3 kwietnia 2011

27. Przed Beatlesami...

A DATE WITH THE EVERLY BROTHERS
The Everly Brothers
Warner Bros.
1961
****

Hmm... The Everly Brothers... Niby nazwę znam, ale nie kojarzę jej z żadnym hitem. Do czasu. Okazuje się jak zwykle, że hity The Everly Brothers słyszał prawie każdy. Tyle że niekoniecznie w ich wykonaniu. Obawiam się – a może po prostu dostałem alergii na wczesne rock'n'rolle – że były to wykonania lepsze.
Oto przykład: wielki hit a-ha „Crying in the Rain”. Po raz pierwszy zaśpiewali go bracia Everly (choć nie oni go napisali). W ich wykonaniu to fajna, smutna piosenka, ale dopiero Norwegowie zrobili z tego hit, przy którym łza się w oku kręci. Zresztą The Everly Brothers docenili wysiłek a-ha i podarowali Mortenowi Harketowi i spółce swoje gitary na pamiątkę. „Crying in the Rain” niestety nie ma na płycie „A Date with The Everly Brothers”, za to znalazł się na niej inny przebój. „Love Hurts”, wylansowany w połowie lat 70. przez grupę Nazareth, został napisany piętnaście lat wcześniej dla braci Everly...
Mimo wszystko byłem pełen obaw zabierając się do słuchania „A Date...”. Na szczęście album okazał się całkiem znośny (albo ja zrobiłem się nieco bardziej tolerancyjny dla muzyki, jedno nie wyklucza zresztą drugiego). Nie będę raczej często do niego wracał, to jednak wciąż nie jest rock'n'roll jakiego chciałbym słuchać na co dzień. Ale mimo wszystko harmonie wokalne są tu przyjemne, melodie gładko wpadające w ucho, covery – wśród nich „Lucille” Little Richarda – zagrane przebojowo. Bracia Everly przy pisaniu piosenek z pomocy Felice i Boudleaux Bryantów, małżeństwa odpowiedzialnego za niezliczone hity rocka i country („Love Hurts” to właśnie dzieło Boudleaux Bryanta), ale sami popełnili także kilka fajnych numerów. Wśród nich mój ulubiony „Sigh, Cry, Almost Die”, który z powodzeniem mógłby się znaleźć na ścieżce dźwiękowej któregoś z filmów Quentina Tarantino.
Na przełomie lat 50. i 60. bracia Everly byli u szczytu kariery i to na tej płycie słychać. Nie jest może tak przebojowa, energetyczna i szybka jak choćby nagrania Little Richarda czy Chucka Berry'ego, ale też nie trąci fałszem, jak albumy Elvisa. I słychać już, ile od Everlych pożyczyli sobie całkiem niedługo Beatlesi czy Beach Boys. Oba zespoły w początkach kariery coverowały zresztą nagrania The Everly Brothers. Bracia mieli więc większy wpływ na historię muzyki, niż mogliby kiedykolwiek oczekiwać.

PS. Znów zaistniała rozbieżność między źródłami co do daty wydania płyty. Według książki „1001 albumów...” krążek ukazał się w 1960 roku, według allmusic.com i discogs.com – rok później. Trzymam się więc daty z internetu – choć książka jest moim podstawowym źródłem, jest również niewolna od błędów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz