Charles Mingus
Impulse!
1963
******
Przyszło mi niedawno zrecenzować
„Dance Again... The Hits”, czyli składankę przebojów Jennifer
Lopez. Mniejsza z tym, czy to dobra płyta czy nie (jest okropna),
ale zwróciłem uwagę na zaskakującą rzecz: piosenkę „Jenny
from the Block”, jeden z największych hitów J Lo, napisało
jedenastu (!) autorów. OK, na rzeczonej składance znalazła się
wersja zremiksowana, oryginalna może pochwalić się zaledwie
dziewięcioma nazwiskami twórców. Zresztą nieważne: jedenaście
osób pracowało nad błahym, w gruncie rzeczy tandetnym, choć łatwo
wpadającym w ucho utworem.
Dlaczego jednak zawracam sobie głową
Jennifer Lopez, zamiast pisac o płycie Charlesa Mingusa? Ano
dlatego, że na „The Black Saint and the Sinner Lady” Mingus
także dowodzi jedenastoosobową drużyną. Ale wszystkie utwory
napisał sam. To odwrócenie proporcji zrobiło na mnie wrażenie
wręcz porażające.
Za mały jestem – wciąż, i być
może zawsze będę – by z marszu pisać o jazzowych arcydziełach.
„The Black Saint...” to album skomponowany jak balet, wyrastający
z kolektywnych improwizacji, z których słynął Mingus, a
jednocześnie precyzyjnie zaplanowany. To przerasta moje możliwości,
może nie poznawcze, ale z pewnością analityczne. Jednak nawet gdy
brakuje narzędzi do opisania tego, co się słyszy, nie zmniejsza to
zachwytu i uznania dla twórców dzieła. „The Black Saint...”
zaś taki zachwyt wzbudza. Nie od razu – to nie jest album, który
po pierwszym przesłuchaniu wbił mnie w fotel. Dopiero za trzecim,
czwartym podejściem tak naprawdę odkryłem go dla siebie. Elegancję
niczym z filmów Romana Polańskiego, nagle ustępującą
kakofonicznemu hałasowi. Zaskakująco łatwo wpadające w ucho
melodie przełamywane zmasowanym atakiem wirtuozerskich popisów
instrumentalnych. Sens motywów z pozoru niepotrzebnych – jak
gitarowe flamenco Jaya Berlinera. Piękno pojedynczych fragmentów
układające się w jeszcze piękniejszą, logiczną całość.
Niewiarygodny talent muzyków towarzyszących Mingusowi zasługiwałby
na osobne omówienie – perkusista Dannie Richmond, saksofoniści
Jerome Richardson, Charlie Mariano i Dick Hafer, trębacze Rolf
Ericson i Richard Williams – każdy z nich gra tak, jakby to miała
być ostatnia płyta w ich życiu. Albo przynajmniej najważniejsza –
i pewnie w większości przypadków tak właśnie było. Sam Mingus
gra rzecz jasna na kontrabasie – a w jednym z utworów na pianinie
– i jest wycofany, pozwala swoim muzykom poszaleć, a jednak ani
przez chwilę nie ma wątpliwości, że to on jest mózgiem stojącym
za operacją „The Black Saint and the Sinner Lady”. Takie dzieła
powstają tylko w umysłach geniuszy.
Mocno nadużywany bon mot głosi, że
cienka jest granica oddzielająca geniusz od szaleństwa. W przypadku
Mingusa rzeczywiście cieniutka. To – jeśli wierzyć specjalistom
– jedyna w historii muzyki płyta, do której liner notes napisał
psycholog kliniczny, doktor Edmund Pollock, u którego Mingus leczył
się po załamaniu nerwowym. Album powstał bowiem dosłownie chwilę
po tym, jak muzyk opuścił klinikę psychiatryczną Bellevue, gdzie
przebywał na obserwacji (sam ośrodek zaś – swoją drogą
najstarszy publiczny szpital w Stanach Zjednoczonych – może
poszczycić się pokaźną listą wybitnych pacjentów, leczyli się
tam m.in. William Burroughs, Malcolm Lowry, Norman Mailer i Charlie
Parker, warto chyba jeszcze raz przemyśleć kwestię geniuszu i
szaleństwa). Pollock napisał m.in.: „Trzeba podkreślić, że pan
Mingus (…) wciąż przechodzi proces zmiany i osobistego rozwoju.
Można oczekiwać od niego jeszcze wielu niespodzianek...”.
Problemy ze sobą Mingus miał zresztą od lat – Andrzej Schmidt,
autor znakomitej „Historii jazzu”, pisze: „Mingus, ten
poskręcany emocjonalnie człowiek, oddalał się od otaczającego go
świata i religii, w której się wychował. Pielęgnował w sobie
niedobre uczucia, wyolbrzymione urazy, które rychło przeszły w
nienawiść do białych, do Żydów, do bogatych i do historii, w
której widział tylko potwierdzenie tryumfu złych sił”. I
przyznaję, że świadomość tego kontekstu dała mi możliwość
odczytania „The Black Saint and the Sinner Lady” w jeszcze inny
sposób – wszak to dzieło człowieka, który nieustannie musi się
zmagać ze swoimi demonami. Kolejny wyraz buntu przeciwko światu,
przeciwko ustalonym normom. Wściekłość, która przeradza się w
muzyczne arcydzieło.
„Być może Mingus był szalony, ale
wyprzedził swój czas”, napisał w swojej autobiografii Miles
Davis. Sam basista mawiał zaś, że jego muzyka jest dowodem jego
woli życia. Lepszy dowód niż „The Black Saint and the Sinner
Lady” trudno znaleźć.
Zaczac od J. Lo, a skonczyc na Milesie Davisie - szacun!
OdpowiedzUsuń