czwartek, 13 grudnia 2012

42. (Yawn) with The Beatles

A HARD DAY'S NIGHT
The Beatles
Parlophone
1964
***
 
Mój stosunek to The Beatles zaczyna przypominać cyklofrenię. W dużym skrócie – gdy zaczynałem pisać tego bloga, wyglądał tak: „Nie znoszę The Beatles”. Po wysłuchaniu krążka „With The Beatles” zmienił się na: „Uwielbiam The Beatles”. Po „A Hard Day's Night” jest natomiast taki: „Mówiąc serio, wciąż nie wiem, czy lubię The Beatles czy nie”. I to po wielokrotnym przesłuchaniu albumu, który jest uważany za jedno z największych osiągnięć Johna, Paula, George'a i Ringo.

Ta płyta zablokowała mnie na parę miesięcy. Po prostu znów – miałem tak z Philem Spectorem – nie wiem, co o niej napisać. Mogę powielać informacje i ciekawostki znalezione w książkach i w sieci. Czasem to ma sens – przy artystach mniej popularnych, gorzej (zwłaszcza po polsku) opisanych. W przypadku The Beatles nie widzę takiego sensu. Napisano o nich wszystko. Opublikowano wszystko, co można było opublikować – skoro do książkowego opracowania listów Lennona polski wydawca dołożył nawet pocztówkę, którą Piotr Metz dostał przed laty od Johna? Czym można jeszcze zaskoczyć? Co można wygrzebać z otchłani internetu, czego fani The Beatles jeszcze nie wiedzą? Nie ma takich rzeczy.

Próba napisania o „A Hard Day's Night” skierowała więc moje myśli w zupełnie innym kierunku. Jak wiadomo, połowa tego krążka – czyli strona A w wydaniu winylowym (brytyjskim, bowiem amerykańskie zostało, brutalnie rzecz ujmując, wykastrowane) – jest soundtrackiem do filmu Richarda Lestera pod tym samym tytułem (w Polsce znanego jako „Noc po ciężkim dniu”). Film widziałem przed laty – podobał mi się. W przeciwieństwie do płyty. Zacząłem się wahać. Przecież powinienem prowadzić bloga filmowego raczej. „Zostaw te płyty, pisz o filmach” – mówił mi głos, który w animowanym filmie byłby reprezentowany przez siedzącego na moim ramieniu diabełka. „Nie pisz ani o płytach, ani o filmach” – na drugim ramieniu siedziałby także diabełek, tylko bardziej wredny. „Mogę pisać i o jednym, i o drugim. I o książkach, tak jak w pracy” – to już mówiłem sobie sam ja. I am the King of the World.

Ochłonąwszy, odczekawszy, jestem z powrotem. Jak już powiedziałem, „A Hard Day's Night” (płyta, nie film) nie podoba mi się. W porównaniu z „With The Beatles” to nawet nie podoba mi się bardzo. Na poprzednim krążku zespół mieszał covery z własnymi kompozycjami. To miało swój smak, było zadziorne, energetyczne, nieco zbuntowane. Trzecia płyta Liverpoolczyków jest już nieco inna. Dopracowana, przebojowa, łagodniejsza i chwilami arcynudna. Wszystkie kawałki oficjalnie zostały skomponowane przez duet Lennon – McCartney, ale w rzeczywistości tylko trzy są autorstwa Paula. „A Hard Day's Night” jest więc w znacznym stopniu autorskim dziełem Johna. Tytułowy numer jest porywającym kawałkiem rockandrolla, ale potem niestety jest coraz bardziej nie w moim klimacie. Są ładne piosenki, jak „I'm Happy Just to Dance with You” zaśpiewane przez Harrisona czy „Anytime At All”. Ale całość – a uczciwie wysłuchałem jej kilkanaście razy – jednak mnie męczy. To wszystko oczywiście solidne, doceniam robotę i talent młodych Anglików. Ale moim zdaniem ten album oznaczał także, że jakaś epoka się skończyła.

„A Hard Day's Night” ukazał się 10 lipca 1964 roku. Nagrywany był na początku tegoż roku. Zespół w tym czasie pojechał także na pierwszy koncert do Stanów Zjednoczonych, gdzie został przyjęty entuzjastycznie. Podbój świata rozpoczął się na dobre, więc trzeba było zadbać o to, by zaspokoić gusta jak najszerszej publiczności. W skrócie – ja grasz po garażach i małych klubach, to możesz katować gitary i udawać buntownika, co ci zależy. Ale gdy zaczynasz występować na stadionach, to musisz mieć w zanadrzu jakieś „Nothing Else Matters”. Przywołuję hit Metalliki nie bez powodu, bo ten akurat zespół właśnie taką drogę przeszedł. Podobnie jak Red Hot Chili Peppers, Queen, Stonesi... Oczywiście nie porównuję ich wszystkich do sytuacji Beatlesów. Czasy były inne, ogólnoświatowy szał na ich punkcie był też wydarzeniem bezprecedensowym, z którym nawet Elvis – notabene idol Lennona – do czynienia nie miał. The Beatles – w zespole i każdy z osobna – wielokrotnie mieli jeszcze udowodnić, że stać ich na muzyczne arcydzieła. Ale ich wcielenie z „A Hard Day's Night” wybitnie mi nie podeszło.

PS. Sprawa filmowego bloga w toku. Będę informował.

 
Chcesz wiedziećwięcej? Czytaj:
Peter Ames Carlin, Paul McCartney. Życie, przeł. Piotr Metz, Axis Mundi 2011
John Lennon, Hunter Davies (ed.), Listy, przeł. Tomasz Wilusz, Prószyński i s-ka 2012
Philip Norman, John Lennon. Życie, przeł. Jarosław Rybski, Axis Mundi 2012
Komentarze muzyków do każdego numeru z płyty znajdziesz tutaj

1 komentarz:

  1. Ja mam tą płytę na kasecie magnetofonowej, ale to nie zmienia faktu, że ona wciąż na 100 procent nie przekonała mnie do zespołu z Liverpoolu. Czekam na filmowego bloga!

    OdpowiedzUsuń