czwartek, 26 maja 2011

34. Pieśń psychopaty

NIGHT LIFE
Ray Price
Koch
1962
***

Właściwie na samym początku powinienem wyjaśnić tytuł posta: na pewno jest tandetnie chwytliwy, ale to nie Raya Price'a uważam za psychopatę. Oto więc, skąd się wziął (tytuł, nie Price). Gdy po raz pierwszy słuchałem „Night Life”, przy drugim numerze - „Lonely Street” - miał mocno filmowe skojarzenia. Silne do tego stopnia, że niemal zobaczyłem scenę niczym z jakiejś ekranizacji powieści Stephena Kinga. Miękka, smutna piosenka, ciepły głos Price'a, w tle pojawiają się nostalgiczne smyczki. Kamera obserwuje mężczyznę siedzącego na tarasie, wpatrującego się w przestrzeń przed domem. Bohater w pewnym momencie wstaje, wyjmuje ze schowka siekierę i idzie wyrżnąć całą swoją rodzinę...
Filmowe skojarzenia budzi też otwierający płytę utwór tytułowy (poprzedzony zabawnym – nie w treści, raczej jako idea – wprowadzeniem Price'a). A to dlatego, że brzmi inaczej niż cała reszta płyty i mógłby znaleźć się na ścieżce dźwiękowej którejś z produkcji Quentina Tarantino. Price śpiewa tam niczym Frank Sinatra (swoją drogą, album bywa nazywany odpowiedzią na „In the Wee Small Hours”), a posępną country-rockową melodię przełamują nagle jazzowe i bluesowe wstawki. Znakomity jest ten numer, ale wystarczy spojrzeć na listę płac, by zrozumieć dlaczego. Jego kompozytorem jest niejaki Willie Nelson, wówczas niespełna trzydziestoletni muzyk, który ciągle musiał czekać na swój płytowy debiut. Po „Night Life” i trasie koncertowej z zespołem Price'a (grał w nim na basie) sława sama zapukała do drzwi Nelsona, ale to należy do całkiem innej opowieści.
Wracając zaś do Price'a – gdyby cała płyta brzmiała tak jak „Night Life” i „Lonely Street”, pewnie zaliczałbym ją teraz do jednej z ulubionych spośród dotychczas opisanych. Niestety później Price trzyma się tego, co zna najlepiej. Country. Niby nostalgiczne, chwilami brzmiące zaskakująco radośnie – mimo przeraźliwie smutnych tekstów o samotności i goryczy życia – ale wciąż mało satysfakcjonująco. Hawajska gitara obecna w każdym numerze z czasem jedynie działa na nerwy, a gość, który jeszcze kilka utworów wcześniej śpiewał tak, że mógłby stanąć w szranki z Sinatrą i Cashem, zaczyna brzmieć, jakby chciał stać się country'owym Elvisem. Głos ma faktycznie znakomity, śpiewa czysto i momentami prawdziwie pięknie. Ale po fenomenalnym starcie albumu ciężko mi było przełknąć fakt, że krążek gwałtownie stoczył się w kierunku imprezy w teksaskiej stodole. OK, imprezy podszytej nostalgią za złotymi latami Zachodu, ale wciąż tandetnej.
Czasami będę więc pewnie do „Night Life” wracał. Prawdopodobnie zawsze wyłączając płytę po drugim utworze.  

1 komentarz:

  1. Za dużo horrorów.Chociaż ta teksańska stodoła pachnie już czymś innym:)To za owce Colemana.

    OdpowiedzUsuń