sobota, 7 maja 2011

32. Sałatka z cebuli

GREEN ONIONS
Booker T. & the M.G.'s
Stax/Atlantic
1962
**

Jeśli jakiś czas temu narzekałem na organowe plumkania w wykonaniu Jimmy'ego Smitha, to chyba teraz muszę do odszczekać. „Green Onions” jest bowiem jedną z najnudniejszych płyt, jakie słyszałem w ciągu ostatnich paru lat. I to licząc nie tylko te z bloga, ale wszystkie. A słucham naprawdę dużo. Inna sprawa, że gdyby nie blogerski obowiązek, prawdopodobnie do końca „Green Onion” nawet bym nie dotrwał.
Na początku lat 60. Booker T. & the M.G.'s byli jedną z pierwszych grup popularnych, w których występowali zarówno biali jak i czarni muzycy. Dziś oczywiście nie ma w tym nic zaskakującego, pół wieku wcześniej była to swoista rewolucja, a formacja Bookera T. Jonesa zrobiła dla przełamywania podziałów rasowych naprawdę dużo. Za to mają plusa.
Za płytę już nie.
Wiele zespołów chciało naśladować brzmienie M.G.'s – charakterystyczne dzięki liderowi, który nadawał ton i tempo utworom katując swoje organy Hammonda. Podobnie jak Smith w nagraniach jazzowych, tak Booker T. w bluesie i soulu próbował przekonać słuchaczy, że organy Hammonda nie są obciachowym instrumentem. Wielu przekonał, mnie jednak nie.
„Green Onions”, tytułowy kawałek z debiutu Bookera T. & the M.G.'s, stał się wielkim hitem. Jego covery nagrywali m.in. Blues Brothers i Count Basie. Po latach brzmi to jak wprawka zespołu weselnego. Zgoda, nietypowego, bo słychać, że i Booker T. i jego kumple z zespołu są obdarzeni muzycznym talentem. Ale archaiczne brzmienie płyty przywodzi raczej na myśl soundtrack do kiepskiego filmu z lat 60. albo krążek nagrany przez jakąś grupę w stylu The Soundalikes – to wrażenie pogłębia się zwłaszcza, gdy M.G.'s grają rockowe standardy w rodzaju „Twist and Shout” czy „I Got a Woman”.
Nie cała płyta jest fatalna. Zdarzają się chwile, w których wirtuozeria Jonesa robi wrażenie, jak w „Behave Yourself” czy „Mo' Onions”. W ogóle grupa wypada znacznie lepiej w numerach przez siebie napisanych niż w coverach znanych przebojów. Przyjemnie robi się, gdy gitarzysta Steve Cropper wyciska ze swojego Fendera Stratocastera odrobinę rock'n'rolla. To wszystko jednak za mało.
W ciągu trwającej od półwiecza kariery Booker T. Jones dorobił się już miana klasyka. Zebrał wszelkie zaszczyty, łącznie z miejscem w Rock'N'Roll Hall of Fame i nagrodą Grammy za życiowe osiągnięcia. Do współpracy zapraszali go Eric Clapton, Eddie Vedder i Neil Young. Nie wątpię, że na wszystkie te wyróżnienia zasłużył, a „Green Onions” dała jego karierze odpowiedni rozpęd. Ale żeby się o tym przekonać, muszę jednak sięgnąć głębiej – do debiutu Bokera Jonesa wracać jednak długo nie zamierzam.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz