piątek, 7 stycznia 2011

8. Buddy Holly nie jest dobrym kelnerem

THE „CHIRPING” CRICKETS
The Crickets
Brunswick
1957
*****

Buddy Holly doesn't seem to be much of a waiter. Przyznaję, Steve Buscemi, który w „Pulp Fiction” zagrał epizod kelnera Buddy'ego w Jackrabbit Slim's, to dziś moje pierwsze skojarzenie na nazwisko lidera grupy The Crickets. Drugie to singiel Weezera „Buddy Holly” (wydany – jak przed chwilą sprawdziłem – 7 września 1994 roku, dokładnie w 58. rocznicę urodzin Holly'ego), ale raczej ze względu na klip wyreżyserowany przez Spike'a Jonze, niż ze względu na samą piosenkę.
Dopiero trzecie skojarzenie to chudy okularnik w garniturze. Ten właściwy Buddy Holly.
Dzień, w którym umarła muzyka. Tak Don McLean nazwał dzień tragicznej śmierci Buddy'ego Holly'ego, który zginął w katastrofie małej awionetki 3 lutego 1959. Na pokładzie byli z nim Ritchie Valens (twórca „La Bamby”) i J.P. Richardson, muzyk i dyskdżokej znany jako The Big Booper. Historia jest raczej dość dobrze znana (choćby z filmu „La Bamba”, w którym Valensa zagrał Lou Diamond Philips), nie ma potrzeby się tu nad nią dłużej zastanawiać. Bo na szczęście McLean się mylił. Muzyka nie umarła w 1959 roku, narodziła się legenda. I wystarczy posłuchać albumu The Crickets, żeby przekonać się, jak wiele rock'n'roll Holly'emu zawdzięcza.
Gdyby płyta „The Chirping Crickets” ukazała się dziś, pewnie w co drugiej recenzji można byłoby przeczytać, że słychać w niej echa twórczości Boba Dylana, The Beach Boys, The Beatles, nawet The Clash (gdzieś z okolic „London Calling”, gdy punkowa rewolta Joe Strummera i jego ekipy nieco zelżała). I to byłaby prawda – tyle że trzeba teraz odwrócić kolejność wydarzeń i przyznać, że wymienieni giganci rocka z twórczości Holly'ego czerpali to, co najlepsze. Przerabiali to na swoje potrzeby pięknie, z talentem, oryginalnie, ale pewnie każdy z tych wykonawców brzmiałby nieco inaczej, gdyby nie te kilkanaście melodyjnych, przebojowych, nieco zadziornych (a jednak w porównaniu z następcami wciąż zaskakująco niewinnych) rockowych piosenek.
I jeszcze jedno. Dwie minuty, trzydzieści trzy sekundy. Tyle trwa najdłuższy utwór na debiutanckim albumie Buddy'ego Holly'ego, nagranym z grupą The Crickets. Wynik, którego nie powstydziłby się Napalm Death.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz