wtorek, 14 sierpnia 2012

39. Dowód życia

THE BLACK SAINT AND THE SINNER LADY
Charles Mingus
Impulse!
1963
******

Przyszło mi niedawno zrecenzować „Dance Again... The Hits”, czyli składankę przebojów Jennifer Lopez. Mniejsza z tym, czy to dobra płyta czy nie (jest okropna), ale zwróciłem uwagę na zaskakującą rzecz: piosenkę „Jenny from the Block”, jeden z największych hitów J Lo, napisało jedenastu (!) autorów. OK, na rzeczonej składance znalazła się wersja zremiksowana, oryginalna może pochwalić się zaledwie dziewięcioma nazwiskami twórców. Zresztą nieważne: jedenaście osób pracowało nad błahym, w gruncie rzeczy tandetnym, choć łatwo wpadającym w ucho utworem.
Dlaczego jednak zawracam sobie głową Jennifer Lopez, zamiast pisac o płycie Charlesa Mingusa? Ano dlatego, że na „The Black Saint and the Sinner Lady” Mingus także dowodzi jedenastoosobową drużyną. Ale wszystkie utwory napisał sam. To odwrócenie proporcji zrobiło na mnie wrażenie wręcz porażające.
Za mały jestem – wciąż, i być może zawsze będę – by z marszu pisać o jazzowych arcydziełach. „The Black Saint...” to album skomponowany jak balet, wyrastający z kolektywnych improwizacji, z których słynął Mingus, a jednocześnie precyzyjnie zaplanowany. To przerasta moje możliwości, może nie poznawcze, ale z pewnością analityczne. Jednak nawet gdy brakuje narzędzi do opisania tego, co się słyszy, nie zmniejsza to zachwytu i uznania dla twórców dzieła. „The Black Saint...” zaś taki zachwyt wzbudza. Nie od razu – to nie jest album, który po pierwszym przesłuchaniu wbił mnie w fotel. Dopiero za trzecim, czwartym podejściem tak naprawdę odkryłem go dla siebie. Elegancję niczym z filmów Romana Polańskiego, nagle ustępującą kakofonicznemu hałasowi. Zaskakująco łatwo wpadające w ucho melodie przełamywane zmasowanym atakiem wirtuozerskich popisów instrumentalnych. Sens motywów z pozoru niepotrzebnych – jak gitarowe flamenco Jaya Berlinera. Piękno pojedynczych fragmentów układające się w jeszcze piękniejszą, logiczną całość. Niewiarygodny talent muzyków towarzyszących Mingusowi zasługiwałby na osobne omówienie – perkusista Dannie Richmond, saksofoniści Jerome Richardson, Charlie Mariano i Dick Hafer, trębacze Rolf Ericson i Richard Williams – każdy z nich gra tak, jakby to miała być ostatnia płyta w ich życiu. Albo przynajmniej najważniejsza – i pewnie w większości przypadków tak właśnie było. Sam Mingus gra rzecz jasna na kontrabasie – a w jednym z utworów na pianinie – i jest wycofany, pozwala swoim muzykom poszaleć, a jednak ani przez chwilę nie ma wątpliwości, że to on jest mózgiem stojącym za operacją „The Black Saint and the Sinner Lady”. Takie dzieła powstają tylko w umysłach geniuszy.
Mocno nadużywany bon mot głosi, że cienka jest granica oddzielająca geniusz od szaleństwa. W przypadku Mingusa rzeczywiście cieniutka. To – jeśli wierzyć specjalistom – jedyna w historii muzyki płyta, do której liner notes napisał psycholog kliniczny, doktor Edmund Pollock, u którego Mingus leczył się po załamaniu nerwowym. Album powstał bowiem dosłownie chwilę po tym, jak muzyk opuścił klinikę psychiatryczną Bellevue, gdzie przebywał na obserwacji (sam ośrodek zaś – swoją drogą najstarszy publiczny szpital w Stanach Zjednoczonych – może poszczycić się pokaźną listą wybitnych pacjentów, leczyli się tam m.in. William Burroughs, Malcolm Lowry, Norman Mailer i Charlie Parker, warto chyba jeszcze raz przemyśleć kwestię geniuszu i szaleństwa). Pollock napisał m.in.: „Trzeba podkreślić, że pan Mingus (…) wciąż przechodzi proces zmiany i osobistego rozwoju. Można oczekiwać od niego jeszcze wielu niespodzianek...”. Problemy ze sobą Mingus miał zresztą od lat – Andrzej Schmidt, autor znakomitej „Historii jazzu”, pisze: „Mingus, ten poskręcany emocjonalnie człowiek, oddalał się od otaczającego go świata i religii, w której się wychował. Pielęgnował w sobie niedobre uczucia, wyolbrzymione urazy, które rychło przeszły w nienawiść do białych, do Żydów, do bogatych i do historii, w której widział tylko potwierdzenie tryumfu złych sił”. I przyznaję, że świadomość tego kontekstu dała mi możliwość odczytania „The Black Saint and the Sinner Lady” w jeszcze inny sposób – wszak to dzieło człowieka, który nieustannie musi się zmagać ze swoimi demonami. Kolejny wyraz buntu przeciwko światu, przeciwko ustalonym normom. Wściekłość, która przeradza się w muzyczne arcydzieło.
„Być może Mingus był szalony, ale wyprzedził swój czas”, napisał w swojej autobiografii Miles Davis. Sam basista mawiał zaś, że jego muzyka jest dowodem jego woli życia. Lepszy dowód niż „The Black Saint and the Sinner Lady” trudno znaleźć.

środa, 8 sierpnia 2012

38. Urodzony, by śpiewać

LIVE AT THE HARLEM SQUARE CLUB, 1963
Sam Cooke
RCA
1985
*****

Ledwo parę dni temu wróciłem z Off Festivalu, który – oprócz kilku fenomenalnych koncertów (The Stooges, Swans, Converge, Blindead & Tides from Nebula, by wymienić parę) – przyniósł mi jedno dość zaskakujące odkrycie, a mianowicie Charlesa Bradleya, genialnego soulowego wokalistę, który spokojnie wytrzymuje porównania z Jamesem Brownem et consortes. Wspominam o Bradleyu po pierwsze po to, byście go posłuchali (na jego stronę wejdziecie klikając tutaj), bo naprawdę warto, a po drugie – bo Sam Cooke pewnie byłby z Bradleya – jako jednego ze swoich spadkobierców – dumny. A przecież ścieżki ich karier były diametralnie różne. 64-letni dziś Bradley – odkryty stosunkowo niedawno, debiutował płytą dopiero w zeszłym roku – przez całe życie miał pod górkę, dopiero teraz ktoś odkrył jego fenomenalne możliwości wokalne i naturalną charyzmę. Gwiazda Sama Cooke'a zaś zabłysnęła szybko – i równie szybko, w tragicznych okolicznościach, zgasła.
Karierę zaczynał śpiewając gospel, ale szybko postanowił sprawdzić się w popularnym repertuarze. Nie spotkało się to z przychylnym przyjęciem jego bliskich – czarnoskóra społeczność podejrzliwie patrzyła na muzyków gospel wykonujących świeckie utwory. Gdy jednak pierwszy singiel Cooke'a „Lovable” zdobył olbrzymią popularność, wokalista dostał błogosławieństwo szefa grupy gospel, w której wcześniej występował. A potem wszystko potoczyło się z prędkością huraganu – szczegóły można zresztą bez trudu znaleźć w sieci, nie będę więc tu wszystkiego powtarzał.
Cooke stał się gwiazdą w pełnym tego słowa znaczeniu. Stał się także ikoną czarnoskórej mniejszości walczącej o równouprawnienie. Był też jednym z pierwszych czarnych muzyków, którzy postanowili wziąć sprawy kariery we własne ręce. Założył wytwórnię SAR Records (nagrywał dla niej m.in. Bobby Womack), pisał samodzielnie większość wykonywanych piosenek. Bez jego gigantycznego sukcesu inaczej wyglądałaby prawdopodobnie cała soulowa scena: to dzięki Cooke'owi większą popularność zdobyli James Brown i Otis Redding, na jego wpływ powoływali się m.in. Stevie Wonder i Marvin Gaye.
Wydana w 2000 roku czteropłytowa składanka przebojów Cooke'a nosi bombastyczny tytuł „The Man Who Invented Soul”. Ale to wcale nie jest tytuł przesadzony. Na scenie był soulowym zwierzakiem – słychać to doskonale na „Live at the Harlem Square Club, 1963”. Trzydzieści parę minut występu porywającego od początku do końca. „Przed wami Mister Soul”, zapowiada artystę Curtis Ousley, i nie jest to jedynie próba zrobienia wrażenia na publiczności. Ludzie słuchający Cooke'a reagują żywo, entuzjastycznie i nic dziwnego – Sam od razu podbija ich serca. Jego utwory umiejętnie łączą soul, pop i elementy rock'n'rolla, ale to nie tylko przebojowe numery w stylu „Cupid”, „Bring It On Home to Me” czy otwierający koncert fenomenalny „Feel It (Don't Fight It)” działają na ludzi. To niebywała wprost charyzma Cooke'a, jego niezapomniany głos – gdy trzeba miękki i ciepły, innym razem szorstki – wreszcie jego sceniczny urok – doprawdy kobietom musiały mięknąć na jego widok kolana i serca, a mężczyźni mogli mu tylko zazdrościć. „Jeśli wokalista nie śpiewa z głębi duszy, to ja nie chcę go słuchać”, napisał na łamach „Rolling Stone'a” Van Morrison w tekście o Cooke'u. Sam – zwłaszcza na tej koncertowej płycie – wypełnia ów warunek stuprocentowo. To nie tylko soul jako gatunek. To manifestacja artystycznej duszy – człowieka cieszącego się odniesionym sukcesem i autentycznie szczęśliwego na scenie.
Koncert w Harlem Square nagrano 12 stycznia 1963 roku. Sam Cooke był wtedy u szczytu sławy i artystycznych możliwości. A potem wszystko diabli wzięli.
Jeszcze w 1963 roku w basenie przed domem utopił się jego półtoraroczny synek. Małżeństwo Sama, już wcześniej borykające się z poważnymi kłopotami, ostatecznie się rozpadło. Muzyk popadł w depresję, uciekał od rzeczywistości grając wszelkiego rodzaju chałtury. W grudniu 1964 roku został zastrzelony przez właścicielkę motelu w Los Angeles, rzekomo podczas próby napadu. Wszystkie okoliczności śmierci Cooke'a do dziś nie zostały wyjaśnione, natychmiast zresztą pojawiły się teorie spiskowe, według których Sam padł ofiarą rasistowskiego spisku – był bogaty, sławny, niezależny i przystojny, ale także czarny, co wielu osobom w Ameryce lat 60. musiało bardzo przeszkadzać.
Gdyby żył, miałby dziś 81 lat. Przy pomyślnych wiatrach być może nawet wystąpiłby na jednej scenie z Charlesem Bradleyem. „Niewielu ludzi potrafi dziś grać taką muzykę tak jak Sam Cooke”, pisał Van Morrison. „On był urodzony, by śpiewać”.

PS. I kolejna porcja wątpliwości związanych z datowaniem płyt. Opisywany koncert Sama Cooke'a odbył się rzecz jasna w 1963 roku – i pod taką datą znalazł się na liście 1001 płyt. Problem w tym, że po raz pierwszy został wydany 22 lata później – ponad dwie dekady po śmierci artysty, po wielkich sukcesach jego utalentowanych następców, w zupełnie innej muzycznej rzeczywistości. Dzieło Cooke'a nie starzeje się tak łatwo, ale jednak na liście powinna się chyba znaleźć w tym miejscu (lub odpowiednio wcześniej) jakaś inna jego płyta. No cóż, nie znalazła się, więc zostajemy przy harlemskim koncercie. Zwłaszcza że rzecz to naprawdę wysokiej klasy.