Sam Cooke
RCA
1985
*****
Ledwo parę dni temu wróciłem z Off
Festivalu, który – oprócz kilku fenomenalnych koncertów (The
Stooges, Swans, Converge, Blindead & Tides from Nebula, by
wymienić parę) – przyniósł mi jedno dość zaskakujące
odkrycie, a mianowicie Charlesa Bradleya, genialnego soulowego
wokalistę, który spokojnie wytrzymuje porównania z Jamesem Brownem
et consortes. Wspominam o Bradleyu po pierwsze po to, byście go
posłuchali (na jego stronę wejdziecie klikając tutaj), bo naprawdę
warto, a po drugie – bo Sam Cooke pewnie byłby z Bradleya – jako
jednego ze swoich spadkobierców – dumny. A przecież ścieżki
ich karier były diametralnie różne. 64-letni dziś Bradley –
odkryty stosunkowo niedawno, debiutował płytą dopiero w zeszłym
roku – przez całe życie miał pod górkę, dopiero teraz ktoś
odkrył jego fenomenalne możliwości wokalne i naturalną charyzmę.
Gwiazda Sama Cooke'a zaś zabłysnęła szybko – i równie szybko,
w tragicznych okolicznościach, zgasła.
Karierę zaczynał śpiewając gospel,
ale szybko postanowił sprawdzić się w popularnym repertuarze. Nie
spotkało się to z przychylnym przyjęciem jego bliskich –
czarnoskóra społeczność podejrzliwie patrzyła na muzyków gospel
wykonujących świeckie utwory. Gdy jednak pierwszy singiel Cooke'a
„Lovable” zdobył olbrzymią popularność, wokalista dostał
błogosławieństwo szefa grupy gospel, w której wcześniej
występował. A potem wszystko potoczyło się z prędkością
huraganu – szczegóły można zresztą bez trudu znaleźć w sieci,
nie będę więc tu wszystkiego powtarzał.
Cooke stał się gwiazdą w pełnym
tego słowa znaczeniu. Stał się także ikoną czarnoskórej
mniejszości walczącej o równouprawnienie. Był też jednym z
pierwszych czarnych muzyków, którzy postanowili wziąć sprawy
kariery we własne ręce. Założył wytwórnię SAR Records
(nagrywał dla niej m.in. Bobby Womack), pisał samodzielnie
większość wykonywanych piosenek. Bez jego gigantycznego sukcesu
inaczej wyglądałaby prawdopodobnie cała soulowa scena: to dzięki
Cooke'owi większą popularność zdobyli James Brown i Otis Redding,
na jego wpływ powoływali się m.in. Stevie Wonder i Marvin Gaye.
Wydana w 2000 roku czteropłytowa
składanka przebojów Cooke'a nosi bombastyczny tytuł „The Man Who
Invented Soul”. Ale to wcale nie jest tytuł przesadzony. Na scenie
był soulowym zwierzakiem – słychać to doskonale na „Live at
the Harlem Square Club, 1963”. Trzydzieści parę minut występu
porywającego od początku do końca. „Przed wami Mister Soul”,
zapowiada artystę Curtis Ousley, i nie jest to jedynie próba
zrobienia wrażenia na publiczności. Ludzie słuchający Cooke'a
reagują żywo, entuzjastycznie i nic dziwnego – Sam od razu
podbija ich serca. Jego utwory umiejętnie łączą soul, pop i
elementy rock'n'rolla, ale to nie tylko przebojowe numery w stylu
„Cupid”, „Bring It On Home to Me” czy otwierający koncert
fenomenalny „Feel It (Don't Fight It)” działają na ludzi. To
niebywała wprost charyzma Cooke'a, jego niezapomniany głos – gdy
trzeba miękki i ciepły, innym razem szorstki – wreszcie jego
sceniczny urok – doprawdy kobietom musiały mięknąć na jego
widok kolana i serca, a mężczyźni mogli mu tylko zazdrościć.
„Jeśli wokalista nie śpiewa z głębi duszy, to ja nie chcę go
słuchać”, napisał na łamach „Rolling Stone'a” Van Morrison
w tekście o Cooke'u. Sam – zwłaszcza na tej koncertowej płycie –
wypełnia ów warunek stuprocentowo. To nie tylko soul jako gatunek.
To manifestacja artystycznej duszy – człowieka cieszącego się
odniesionym sukcesem i autentycznie szczęśliwego na scenie.
Koncert w Harlem Square nagrano 12
stycznia 1963 roku. Sam Cooke był wtedy u szczytu sławy i
artystycznych możliwości. A potem wszystko diabli wzięli.
Jeszcze w 1963 roku w basenie przed
domem utopił się jego półtoraroczny synek. Małżeństwo Sama,
już wcześniej borykające się z poważnymi kłopotami, ostatecznie
się rozpadło. Muzyk popadł w depresję, uciekał od rzeczywistości
grając wszelkiego rodzaju chałtury. W grudniu 1964 roku został
zastrzelony przez właścicielkę motelu w Los Angeles, rzekomo
podczas próby napadu. Wszystkie okoliczności śmierci Cooke'a do
dziś nie zostały wyjaśnione, natychmiast zresztą pojawiły się
teorie spiskowe, według których Sam padł ofiarą rasistowskiego
spisku – był bogaty, sławny, niezależny i przystojny, ale także
czarny, co wielu osobom w Ameryce lat 60. musiało bardzo
przeszkadzać.
Gdyby żył, miałby dziś 81 lat. Przy
pomyślnych wiatrach być może nawet wystąpiłby na jednej scenie z
Charlesem Bradleyem. „Niewielu ludzi potrafi dziś grać taką
muzykę tak jak Sam Cooke”, pisał Van Morrison. „On był
urodzony, by śpiewać”.
PS. I kolejna porcja wątpliwości
związanych z datowaniem płyt. Opisywany koncert Sama Cooke'a odbył
się rzecz jasna w 1963 roku – i pod taką datą znalazł się na
liście 1001 płyt. Problem w tym, że po raz pierwszy został wydany
22 lata później – ponad dwie dekady po śmierci artysty, po
wielkich sukcesach jego utalentowanych następców, w zupełnie innej
muzycznej rzeczywistości. Dzieło Cooke'a nie starzeje się tak
łatwo, ale jednak na liście powinna się chyba znaleźć w tym
miejscu (lub odpowiednio wcześniej) jakaś inna jego płyta. No cóż,
nie znalazła się, więc zostajemy przy harlemskim koncercie.
Zwłaszcza że rzecz to naprawdę wysokiej klasy.
Też widziałem koncert Bradleya na Offie i faktycznie był rewelacyjny. Charles zachowywał się jak pastor w ciele Jamesa Browna. Mistrz!
OdpowiedzUsuń