niedziela, 2 września 2012

40. Brown na żywca

LIVE AT THE APOLLO
James Brown
King
1963
**
Pierwsza – z wielu – koncertowa płyta w dorobku Jamesa Browna jest jednocześnie jedynym jego krążkiem na liście tysiąca (i jednej) płyt, które trzeba znać. Spośród do tej pory już opisywanych artystów po jednej płycie na liście mają m.in. Charles Mingus, Duke Ellington, Ella Fitzgerald, Dave Brubeck i Joan Baez. Tyle że każdy z tych albumów to dokonania wybitne, przełomowe, ponadczasowe. Tymczasem James Brown...
No cóż, wystarczy rzucić okiem na poświęcone „Live at the Apollo” hasło na wikipedii i znajdującą się tam rameczkę z ocenami, jakie dostała ta płyta w mediach. Maksymalne noty m.in. od „Rolling Stone'a”, „Mojo”, Pitchforka. Zachwyty, ochy i achy. A ja, po parokrotnym przesłuchaniu tego krążka, nie przestaję się dziwić, jakim cudem ktoś obdarzony tak olbrzymim talentem jak James Brown mógł zagrać tak nudny, przeraźliwie nudny koncert.
OK, technologia zapisu nie ta,, co dzisiaj, atmosfery się na płycie oddać nie da w pełni, wszystko to trzeba oceniając płytę brać z pewnością pod uwagę. Ale wystarczy jeszcze raz posłuchać płyty Sama Cooke'a, by przekonać się, jaka energia bije ze sceny i jak reaguje na artystę publiczność. Owszem, na koncercie Browna – zarejestrowanym swoją drogą 24 października 1962 roku – publiczność, sądząc po głosach głównie dziewczyny – reaguje, nawet głośno, ale jakoś tak nieautentycznie. Znowu – nie mnie to osądzać, nie byłem (siłą rzeczy), nie widziałem, co się działo na scenie i pod sceną. Ale dobrej atmosfery to jednak nie robi. Mniejsza zresztą z tym, bo przecież chodzi o gwiazdę wieczoru – a może należałoby powiedzieć „gwiazdy”, bo Brownowi towarzyszy zespół wokalny The Famous Flames, z którym nagrywał swoje pierwsze płyty. Piosenki – niemal same hity, jakie James Brown seryjnie wypuszczał na przełomie lat 50. i 60. - po latach nie wydają się specjalnie porywające. Może byłoby inaczej, gdyby cały koncert miał tempo pierwszej części, gdy ze sceny sypały się przeboje w stylów „I'll Go Crazy”. Niestety potem energia siada, tempo zdycha i zaczyna się gospelowo-soulowy hymn „Lost Somebody”. Blisko jedenaście minut nudy (czyli trwa to dłużej niż wszystkie cztery kawałki zagrane wcześniej przez Browna razem wzięte), której już nie jest w stanie naprawić wiązanka hitów zamykająca koncert. Notabene te największe hity, które od razu przychodzą na myśl na hasło „James Brown”, artysta miał jeszcze przed sobą, więc nie spodziewajcie się „Get Up” czy „It's a Man's Man's Man's World”.
Wbrew obawom wydawcy – który na tyle nie był przekonany do wydania koncertowego albumu, że Brown sam musiał wyłożyć kasę na stół – płyta okazała się hitem i faktycznie przełomowym momentem w karierze Jamesa. Stała się także swoistym refrenem jego twórczości: Brown wydawał płyty z koncertami z Apollo jeszcze w latach 1968, 1971 i 1995. Zdaję sobie więc sprawę z jej znaczenia: i dla artysty, i dla rozwoju R&B/soul jako gatunku, i dla popularności całej sceny. Ale na razie wystarczy.
Case closed.

1 komentarz:

  1. Też się nie masz czyimi opiniami przejmować... Mojo i Pitchforka czytają hipstery, a Rolling Stone'a Grzegorz Brzozowicz (zapewne).

    A z Jamesa Browna i tak najlepszy jest Al:
    http://www.youtube.com/watch?v=X8Ow1nlafOg

    OdpowiedzUsuń