King
1963
**
Pierwsza – z wielu – koncertowa
płyta w dorobku Jamesa Browna jest jednocześnie jedynym jego
krążkiem na liście tysiąca (i jednej) płyt, które trzeba znać.
Spośród do tej pory już opisywanych artystów po jednej płycie na
liście mają m.in. Charles Mingus, Duke Ellington, Ella Fitzgerald,
Dave Brubeck i Joan Baez. Tyle że każdy z tych albumów to
dokonania wybitne, przełomowe, ponadczasowe. Tymczasem James
Brown...
No cóż, wystarczy rzucić okiem na
poświęcone „Live at the Apollo” hasło na wikipedii i
znajdującą się tam rameczkę z ocenami, jakie dostała ta płyta w
mediach. Maksymalne noty m.in. od „Rolling Stone'a”, „Mojo”,
Pitchforka. Zachwyty, ochy i achy. A ja, po parokrotnym przesłuchaniu
tego krążka, nie przestaję się dziwić, jakim cudem ktoś
obdarzony tak olbrzymim talentem jak James Brown mógł zagrać tak
nudny, przeraźliwie nudny koncert.
OK, technologia zapisu nie ta,, co
dzisiaj, atmosfery się na płycie oddać nie da w pełni, wszystko
to trzeba oceniając płytę brać z pewnością pod uwagę. Ale
wystarczy jeszcze raz posłuchać płyty Sama Cooke'a, by przekonać
się, jaka energia bije ze sceny i jak reaguje na artystę
publiczność. Owszem, na koncercie Browna – zarejestrowanym swoją
drogą 24 października 1962 roku – publiczność, sądząc po
głosach głównie dziewczyny – reaguje, nawet głośno, ale jakoś
tak nieautentycznie. Znowu – nie mnie to osądzać, nie byłem
(siłą rzeczy), nie widziałem, co się działo na scenie i pod
sceną. Ale dobrej atmosfery to jednak nie robi. Mniejsza zresztą z
tym, bo przecież chodzi o gwiazdę wieczoru – a może należałoby
powiedzieć „gwiazdy”, bo Brownowi towarzyszy zespół wokalny
The Famous Flames, z którym nagrywał swoje pierwsze płyty.
Piosenki – niemal same hity, jakie James Brown seryjnie wypuszczał
na przełomie lat 50. i 60. - po latach nie wydają się specjalnie
porywające. Może byłoby inaczej, gdyby cały koncert miał tempo
pierwszej części, gdy ze sceny sypały się przeboje w stylów
„I'll Go Crazy”. Niestety potem energia siada, tempo zdycha i
zaczyna się gospelowo-soulowy hymn „Lost Somebody”. Blisko
jedenaście minut nudy (czyli trwa to dłużej niż wszystkie cztery
kawałki zagrane wcześniej przez Browna razem wzięte), której już
nie jest w stanie naprawić wiązanka hitów zamykająca koncert.
Notabene te największe hity, które od razu przychodzą na myśl na
hasło „James Brown”, artysta miał jeszcze przed sobą, więc
nie spodziewajcie się „Get Up” czy „It's a Man's Man's Man's
World”.
Wbrew obawom wydawcy – który na tyle
nie był przekonany do wydania koncertowego albumu, że Brown sam
musiał wyłożyć kasę na stół – płyta okazała się hitem i
faktycznie przełomowym momentem w karierze Jamesa. Stała się także
swoistym refrenem jego twórczości: Brown wydawał płyty z
koncertami z Apollo jeszcze w latach 1968, 1971 i 1995. Zdaję sobie
więc sprawę z jej znaczenia: i dla artysty, i dla rozwoju R&B/soul
jako gatunku, i dla popularności całej sceny. Ale na razie
wystarczy.
Case closed.
Też się nie masz czyimi opiniami przejmować... Mojo i Pitchforka czytają hipstery, a Rolling Stone'a Grzegorz Brzozowicz (zapewne).
OdpowiedzUsuńA z Jamesa Browna i tak najlepszy jest Al:
http://www.youtube.com/watch?v=X8Ow1nlafOg