wtorek, 18 września 2012

41. Powiedz temu gringo, że jest kretynem


GETZ/GILBERTO
Stan Getz & João Gilberto
Verve
1964
*****

Otwierająca album Stana Getza i João Gilberto „The Girl from Ipanema” to piosenka, którą wielu z was z pewnością słyszało. Być może to nawet najpopularniejszy kawałek z całej historii latynoskiej muzyki. Oczywiście nie trzeba nawet słuchać latino, by natknąć się na „Dziewczynę z Ipanemy” - względnie „Chłopaka z Ipanemy”, bo taką formę często przyjmuje ten utwór, gdy śpiewają go kobiety. Z moich bardzo pobieżnych obliczeń wynika, że piosenka została wykorzystana w ponad sześćdziesięciu filmach, dokumentach i serialach (niewykluczone, że było ich więcej). Więc jeśli oglądaliście „Złap mnie, jeśli potrafisz” Spielberga lub „Kolor pieniędzy” Scorsese albo śledziliście uważnie losy „Rodziny Soprano”, to także słyszeliście „The Girl from Ipanema”.
W oryginale nazywa się „Garota de Ipanema”. Skomponował ją w 1962 roku Antonio Carlos Jobim, muzyczny geniusz, ikona bossa novy. Słowa napisał Vinicius de Moraes, zwany O Poetinha, „Mały Poeta”. „Garota...” zdobyła popularność, ale to dopiero wersja z albumu „Getz/Gilberto” wywindowała ją do miana międzynarodowego hitu i jednego z najlepiej rozpoznawanych utworów w historii muzyki.

Ta wpadająca w ucho piosenka jest ciepła jak pogodny, letni dzień. Podobnie jak cała płyta – wyluzowana, beztroska, zagrana z wirtuozerią i lekkością. Ale album „Getz/Gilberto” nie powstawał wcale w beztroskiej atmosferze. Stan Getz od dawna był zafascynowany muzyką latynoską. Miał już na koncie m.in. krążek „Jazz Samba” nagrany z Charliem Byrdem. Natomiast genialny wokalista João Gilberto znalazł się wówczas na tym etapie kariery, w którym uznał, że w Brazylii niczego więcej już nie osiągnie. Po olbrzymim sukcesie koncertu Gilberto w Carnegie Hall spotkanie obu artystów wydawało się znakomitym pomysłem, choć Brazylijczyk uważał, że Getz nie czuje południowoamerykańskich klimatów. Dowodem miała być płyta „JazzSamba”, na dodatek nagrana wyłącznie z amerykańskimi muzykami.
Pierwsze przymiarki rzeczywiście nie wypadały zbyt dobrze. Ruy Castro, autor znakomitej książki „Bossa Nova. The Story of the Brazilian Music That Seduced the World”, przytacza pyszną rozmowę, która odbyła się w sali prób Carnegie Hall. Zdenerwowany nieporozumieniami Gilberto miał poprosić – po portugalsku, Getz tego języka nie znał – Antonio Carlosa Jobima: „Powiedz temu gringo, że jest kretynem”. Jobim przetłumaczył to nieco inaczej: „Stan, João prosił, by powiedzieć, że zawsze marzył o nagraniu z tobą płyty”. Getz odparł: „Zabawne, z tonu jego głosu wcale to nie wynikało...”.

Być może Getz i Gilberto nie dogadaliby się wcale, gdyby nie alkohol. João polecił w końcu komuś, by skoczył do sklepu po butelkę whisky. Dopiero procenty pozwoliły Getzowi – od dawna zdolnemu funkcjonować społecznie jedynie dzięki gorzale – wreszcie się rozluźnić, złapać, o co chodzi i znaleźć wspólny, przynajmniej muzyczny, język z Gilberto. Ich talenty oraz kompozytorski geniusz Jobima zaowocowały doskonałą, relaksującą płytą. Swoje trzy grosze wtrąciła także żona Gilberto, Astrud, która uparła się, by zaśpiewać angielską część „The Girl from Ipanema”. João nie mówił w tym języku, musiał więc zdać się na wokalny talent małżonki. Śpiew Astrud zadowolił nie tylko jego, ale również producenta Creeda Taylora (jeśli wierzyć kronikarzom, Getz miał ten fakt głęboko w dupie). Pani Gilberto pojawiła się więc także w numerze „Corcovado”. Notabene angielskie słowa napisał utalentowany songwriter Norman Gimbel (w 1979 roku wraz z Davidem Shire'em dostał Oscara za numer „It Goes Like It Goes” z filmu „Norma Rae”).
Materiał powstał cudem, biorąc pod uwagę starcia między głównymi bohaterami płyty. Ale zarejestrowany w ciągu zaledwie dwóch dni (18 i 19 marca 1963 roku), trafił do szuflady Taylora. Droga od nagrania na listy przebojów miała okazać się bardzo daleka. Producent długo nie był przekonany, czy album spodoba się publiczności. Miał do tego pewne podstawy. Chociaż krążek „Jazz Samba” był hitem, to jego następca – „Jazz Samba Encore!”, nagrany przez Getza (tym razem z brazylijskimi wykonawcami) kilka tygodni przed sesją z Gilberto, nie sprzedawał się dobrze. Taylor wiedział, że ma świetny materiał, jednak przez blisko rok wstrzymywał się z jego wydaniem. Wreszcie zdecydował się postawić nie na wyrafinowanych słuchaczy jazzu, ale na tych, których serca można podbić radiowym hitem. Z nagranej wersji „The Girl from Ipanema” wyciął wokale João, zostawił jedynie angielskie wersy śpiewane przez Astrud. To był strzał w dziesiątkę. Dzięki tej piosence album (na którym opublikowana została pełna wersja utworu) szybko trafił na listy bestsellerów. Dotarł do drugiego miejsca – nie wskoczył na pierwsze wyłącznie dlatego, że było ono okupowane przez odnoszących coraz bardziej bajeczne sukcesy The Beatles. Ale i tak „Getz/Gilberto” na liście przebojów utrzymywał się przez 96 tygodni, z czego ponad połowę spędził w Top 40.

Album zgarnął cztery statuetki Grammy, w tym za nagranie roku (oczywiście „The Girl...”) oraz za album roku. Była to notabene pierwsza płyta jazzowa, która dostała stauetkę w tej kategorii. I jedyna na ponad 40 lat – następną otrzymał dopiero Herbie Hancock za płytę „River: The Joni Letters” w 2008 roku. Idąc za ciosem Getz i Gilberto nagrali kolejną płytę. Album „Getz/Gilberto vol. 2” był zapisem koncertu z Carnegie Hall z 9 października 1964, ale na półki sklepowe trafił dwa lata później. Co ciekawe, na pierwszym wydaniu nie pojawił się tam ich największy przebój. Wersja live „Dziewczyny z Ipanemy” trafiła dopiero na kompaktową reedycję płyty. Album okazał się też początkiem wielu końców: wkrótce po premierze João rozwiódł się z Astrud, zaś Getz porzucił – choć nie na zawsze – swój flirt z sambą i bossa novą. A jednak ten twórca niewiarygodnej liczby albumów miał na zawsze zostać tym jazzmanem, dzięki któremu muzyka latynoska trafiła na Zachód. Amerykanie i Europejczycy odkryli piękno brazylijskich dźwięków oraz energię bossa novy i samby. Zdołali też sobie skutecznie obrzydzić „Dziewczynę z Ipanemy”, coverowaną przez dziesiątki mniej lub bardziej zdolnych artystów. Ale jak zauważają autorzy książki „The Brazilian Sound”, „Garota de Ipanema” przetrwała czas komercjalizacji. „Znów jest przyjemnością: lekką, uwodzicielską, melancholijną”.

Chcesz wiedzieć więcej? Czytaj:
Ruy Castro, Bossa Nova. The Story of the Brazilian Music That Seduced the World, Chicago Review Press 2003
Dave Gelly, Stan Getz: Nobody Else but Me, Backbeat Books 2003
Chris McGowan, Ricardo Pessanha, The Brazilian Sound, Temple University Press, Philadelphia, 1998

niedziela, 2 września 2012

40. Brown na żywca

LIVE AT THE APOLLO
James Brown
King
1963
**
Pierwsza – z wielu – koncertowa płyta w dorobku Jamesa Browna jest jednocześnie jedynym jego krążkiem na liście tysiąca (i jednej) płyt, które trzeba znać. Spośród do tej pory już opisywanych artystów po jednej płycie na liście mają m.in. Charles Mingus, Duke Ellington, Ella Fitzgerald, Dave Brubeck i Joan Baez. Tyle że każdy z tych albumów to dokonania wybitne, przełomowe, ponadczasowe. Tymczasem James Brown...
No cóż, wystarczy rzucić okiem na poświęcone „Live at the Apollo” hasło na wikipedii i znajdującą się tam rameczkę z ocenami, jakie dostała ta płyta w mediach. Maksymalne noty m.in. od „Rolling Stone'a”, „Mojo”, Pitchforka. Zachwyty, ochy i achy. A ja, po parokrotnym przesłuchaniu tego krążka, nie przestaję się dziwić, jakim cudem ktoś obdarzony tak olbrzymim talentem jak James Brown mógł zagrać tak nudny, przeraźliwie nudny koncert.
OK, technologia zapisu nie ta,, co dzisiaj, atmosfery się na płycie oddać nie da w pełni, wszystko to trzeba oceniając płytę brać z pewnością pod uwagę. Ale wystarczy jeszcze raz posłuchać płyty Sama Cooke'a, by przekonać się, jaka energia bije ze sceny i jak reaguje na artystę publiczność. Owszem, na koncercie Browna – zarejestrowanym swoją drogą 24 października 1962 roku – publiczność, sądząc po głosach głównie dziewczyny – reaguje, nawet głośno, ale jakoś tak nieautentycznie. Znowu – nie mnie to osądzać, nie byłem (siłą rzeczy), nie widziałem, co się działo na scenie i pod sceną. Ale dobrej atmosfery to jednak nie robi. Mniejsza zresztą z tym, bo przecież chodzi o gwiazdę wieczoru – a może należałoby powiedzieć „gwiazdy”, bo Brownowi towarzyszy zespół wokalny The Famous Flames, z którym nagrywał swoje pierwsze płyty. Piosenki – niemal same hity, jakie James Brown seryjnie wypuszczał na przełomie lat 50. i 60. - po latach nie wydają się specjalnie porywające. Może byłoby inaczej, gdyby cały koncert miał tempo pierwszej części, gdy ze sceny sypały się przeboje w stylów „I'll Go Crazy”. Niestety potem energia siada, tempo zdycha i zaczyna się gospelowo-soulowy hymn „Lost Somebody”. Blisko jedenaście minut nudy (czyli trwa to dłużej niż wszystkie cztery kawałki zagrane wcześniej przez Browna razem wzięte), której już nie jest w stanie naprawić wiązanka hitów zamykająca koncert. Notabene te największe hity, które od razu przychodzą na myśl na hasło „James Brown”, artysta miał jeszcze przed sobą, więc nie spodziewajcie się „Get Up” czy „It's a Man's Man's Man's World”.
Wbrew obawom wydawcy – który na tyle nie był przekonany do wydania koncertowego albumu, że Brown sam musiał wyłożyć kasę na stół – płyta okazała się hitem i faktycznie przełomowym momentem w karierze Jamesa. Stała się także swoistym refrenem jego twórczości: Brown wydawał płyty z koncertami z Apollo jeszcze w latach 1968, 1971 i 1995. Zdaję sobie więc sprawę z jej znaczenia: i dla artysty, i dla rozwoju R&B/soul jako gatunku, i dla popularności całej sceny. Ale na razie wystarczy.
Case closed.