niedziela, 3 lipca 2011

36. Ponad pokoleniami

THE FREEWHEELIN' BOB DYLAN
Bob Dylan
Columbia
1963
******

Boba Dylana do tej pory znałem tak jak niemal każdy, kto nie jest jego fanem, a choćby minimalnie orientuje się w historii muzyki rozrywkowej. Czyli kilkanaście kawałków, wyrwane fragmenty biografii, takie drobiazgi – raczej z gatunku takich, co każą mi kojarzyć „The Times They Are a-Changin” z genialną czołówką filmu „Strażnicy” Zacka Snydera niż z pokoleniowym hymnem. Dylan był więc dla mnie ikoną swoich czasów, postacią absolutnie godną szacunku, ale mniej już zasługującą na zainteresowanie.
Co za pomyłka.
Paru albumom opisanym na tym blogu wystawiłem już najwyższe noty, ale „The Freewheelin' Bob Dylan” jest jednym z najlepszych. Choć przez chwilę wahałem się nad oceną. Krótką chwilę, bo trzecim numerem na płycie jest absolutnie fenomenalny „Masters of War”. Jeden z tych songów, które oczywiście słyszałem już wcześniej (i zrobił na mnie olbrzymie wrażenie), ale dopiero w zestawieniu z całym albumem powala na kolana. To jedna z tych piosenek, których mogę słuchać kilkanaście razy z rzędu, cały czas czując, jak po plecach przechodzą mi ciarki. To ten poziom emocji, jakie wciąż wywołuje we mnie Julian Tuwim ze swoim „Do prostego człowieka” - a z punktu widzenia autora ten sam poziom niezgody na obłudę rządzących, na rzeczywistość, na kłamstwa, jakie nas otaczają. Naiwne? Tak. Ale przy tym mocne jak cholera. „Masteres of War” to cios pięścią między oczy – jeśli kojarzycie Dylana z pełnymi miłości latami 60. to posłuchajcie choćby ostatniej zwrotki tego numeru. Dylan śpiewa tam tak:
And I hope that you die
And your death'll come soon
I will follow your casket
In the pale afternoon
And I'll watch while you're lowered
Down to your deathbed
And I'll stand over your grave
'Til I'm sure that you're dead.
Nie ma już w tym nadziei. Jest wściekłość, pasja, gniew. Aktualne do dziś – wiele się od czasów, gdy Dylan pisał ten tekst nie zmieniło.
Taka jest cała płyta. Gorzka, boleśnie ironiczna. Manifest młodego człowieka, który ma nadzieję, że coś się zmieni, ale bynajmniej nie jest naiwnie wierzącym w ludzkie dobro naćpanym hipisem. Podobnie było na płycie Joan Baez, o której pisałem kilka tygodni temu. W czasach, gdy raczkujące zespoły rockowe wciąż śpiewały o spódniczkach, panienkach i imprezach, amerykańscy folkowcy kładli podwaliny pod kolejne pokolenia gniewu.
Na odrobinę luzu Dylan pozwala sobie dopiero na koniec płyty. W „I Shall Be Free” śpiewa:
Well, my telephone rang it would not stop
It's President Kennedy callin' me up
He said: My friend, Bob, what do we need to make the country grow?
I said: My friend, John,
Brigitte Bardot,
Anita Ekberg
Sophia Loren
Country'll grow.
Ale to i tak śmiech przez łzy.
„The Freewheelin' Bob Dylan” pewnie stanie się płytą, do której będę często wracał. Nie ze względu na jej wartość muzyczną – to przecież niewiele więcej niż folk grany najczęściej wyłącznie z towarzyszeniem gitary akustycznej, zabarwiony odrobiną bluesa. Ale teksty na tej płycie nie straciły nic ze swojej wagi. Słuchajcie tego, co Dylan ma do powiedzenia. Nawet jeśli wyda się wam to naiwne, trudno o bardziej rozsądne, wyważone, przejmujące słowa.