piątek, 22 kwietnia 2011

31. Płonące siodła

MODERN SOUNDS IN COUNTRY AND WESTERN MUSIC
Ray Charles
ABC Paramount
1962
***

Nie jestem w stanie przekonać się do tej płyty. Uznaję jej wagę – zwłaszcza w przełamywaniu podziałów rasowych w Stanach Zjednoczonych na początku lat 60. – ale jakoś nie potrafię jej polubić. Właściwie zarzuty mam podobne, jak w przypadku poprzedniej omawianej płyty Raya Charlesa. Niby wszystko w porządku: fantastyczny głos, dobre aranżacje, fajne piosenki, ale całość mi nie gra za bardzo. Może powinienem się wstydzić, w końcu zdaniem wielu zachodnich krytyków i historyków muzyki popularnej to najważniejszy (albo przynajmniej jeden z najważniejszych) studyjnych albumów w dorobku Charlesa. I można o niej pisać, pisać i pisać. Na szczęście inni zrobili to za mnie o wiele lepiej.
Ale przyznaję, że pomysł był zaiste rewolucyjny: czarnoskóry muzyk zabiera się do country. Oczywiście nie w klasycznej postaci: robi to country po swojemu, łączy z popowym jazzem i elementami soulu, a barwa jego głosu naprawdę potrafi wiele zmienić. Brzmi to chwilami zaskakująco świeżo, nawet dziś, ale częściej przypomina oldskulowy soundtrack do komedii romantycznej. Teoretycznie i tak powinno być fajnie, ale mam z tym albumem kłopot taki, że słucham go od kilku dni – nawet teraz, pisząc tego posta – i ciężko mi cokolwiek z niego zapamiętać. Kojarzę część piosenek, ale głównie dlatego, że to ponadczasowe standardy.
Ujęła mnie ta płyta jednak swoim bezpretensjonalnie informacyjnym tytułem. Od razu wiadomo, czego się spodziewać. Trochę tak, jakby Skyclad, brytyjscy prekursorzy folk metalu, swój pierwszy album nazwali zamiast „The Wayward Sons of Mother Earth”, dajmy na to: „Metal Sounds in Traditional Folk Music”. I wszystko jasne.
Aha, tytuł komedii Mela Brooksa nie pojawił się w tytule posta bezcelowo. Cały koncept „Modern Sounds...” skojarzył mi się bowiem z postacią szeryfa Barta (którego grał niezrównany Cleavon Little). W filmowym miasteczku Rock Ridge mieszkańcy nie byli w stanie zaakceptować czarnoskórego stróża prawa. Podobnie część odbiorców nie była w stanie tuż po premierze przełknąć faktu, że czarny wokalista śpiewa westernowe klasyki (swoją drogą, podobno częściej krytykowali Charlesa jego pobratymcy). A ostatecznie i szeryf Bart, i Ray Charles zdołali pogodzić zwaśnione strony. Ray do tego stopnia, że w rankingu 40 najlepszych płyt w historii country, zrobionym przez Country Music Television, „Modern Sounds...” zajęła drugie miejsce, przegrywając jedynie z „Red Headed Stranger” Williego Nelsona, a wyprzedzając „At Folsom Prison” Johnny'ego Casha.  

czwartek, 14 kwietnia 2011

30. Jazz do kotleta

SUNDAY AT THE VILLAGE VANGUARD
Bill Evans
Riverside
1961
***

Billa Evansa już słyszałem. Grał – świetnie – na „Kind of Blue”. I o ile płyta Milesa Davisa wciąż jest dla mnie jednym z synonimów muzycznej ekstazy, o tyle spotkanie z solowym (no, poniekąd) materiałem Evansa było dla mnie sporym rozczarowaniem. Nawet nie chodzi o to, że w ciągu paru lat stał się z wybitnego przeciętnym pianistą, absolutnie, zresztą nie mnie oceniać skalę możliwości Evansa. Niekoniecznie muszę – a w przypadku tego bloga nawet nie powinienem – opierać się na opiniach innych, ale skoro za swojego mistrza uznają go m.in. Chick Corea i Keith Jarrett, to nie mam wątpliwości. Bill Evans wielkim pianistą był. Koniec, kropka.
Tylko co z tego, skoro „Sunday at the Village Vanguard” kojarzy mi się z muzyką, którą puszcza się, dajmy na to, w hotelowej restauracji, żeby czas oczekiwania na zrazy bądź sałatkę upłynął przyjemniej? Obok biurowca, w którym pracuję, stoi niewielkie, rzekomo dość ekskluzywne (choć to raczej opinia sprzed dekady) centrum handlowe. I tam czasami na fortepianie przygrywa pan, który chciałby być Leszkiem Możdżerem, co wnoszę po jego fryzurze. Ładnie przygrywa, bez fałszu, aż przyjemnie przemierza się metry między sklepem Tchibo, księgarnią i apteką. Tak mi się teraz kojarzy „Sunday at the Village Vanguard”.
I nawet gdy odłożę złośliwości na bok, to mojej opinii o tej płycie nie zmienia. Oczywiście, Bill Evans był o niebo bardziej utalentowany niż pan z centrum handlowego, a nawet – tu też wątpliwości nie mam – bardziej utalentowany niż Leszek Możdżer. A Village Vanguard, legendarny nowojorski klub jazzowy, to nie centrum handlowe. Na dodatek, jak się doczytałem, album Evansa należy do najważniejszych płyt w tym miejscu zarejestrowanych, a nagrywali tam naprawdę wielcy muzycy. I co? No i nic.
„Sunday at the Village Vanguard” to w wersji podstawowej zaledwie sześć numerów. Kilka standardów (m.in. „Solar” Milesa Davisa i „All of You” Cole'a Portera) i dwa kawałki napisane przez basistę Scotta LaFaro. Perfekcyjnie zagrane, zgoda, ale wciąż brzmiące niczym tło do innych wydarzeń. Nie pomagają też niemrawe reakcje publiczności. I co najbardziej mnie zaskoczyło: po przesłuchaniu płyty prawie nie pamiętam, co grał Evans. Doskonale zapamiętałem basowe popisy LaFaro. Równie dobrze fantastyczną grę perkusisty Paula Motiana. A fortepian Evansa gdzieś mi się roztapia w tle, znika, rozmywa. Zostaje sama sekcja rytmiczna. Niedobrze.
A na koniec dygresja, tylko sam nie wiem, czy świadczy ona o tym, że funkcja edukacyjna mojego bloga zaczyna się wypełniać, czy że jednak jestem kompletnym ignorantem. Po raz pierwszy słuchałem tej płyty nie czytając nawet listy utworów, nie mówiąc już o liner notes, recenzjach, informacjach, itp. I drugi utwór na albumie jakoś tak mi wpadł w ucho, i pomyślałem: „Fajne, brzmi jak Gershwin”. Oczywiście okazało się, że to kompozycja Gershwina (konkretnie „My Man's Gone Now” z opery „Porgy i Bess”). I zastanawiam się, czy poczuć się choć trochę dumny (w końcu okrężną drogą, ale rozpoznałem kompozytora), czy jednak mocno zawstydzić (bo jednak myślałem, że to ktoś napisał tak fajnie tego Gershwina podrabiając).  

niedziela, 10 kwietnia 2011

29. Proste historie

AT NEWPORT 1960
Muddy Waters
MCA/Chess
1960
****

Nie jestem specjalnym wielbicielem bluesa. Doceniam wpływ, jaki mieli bluesowi muzycy na wiele zespołów, które lubię: od Rolling Stonesów po jeszcze bliższe mojemu sercu kapele w rodzaju Godsmack, ale sam nigdy w gatunku nie gustowałem. Muddy Waters jest jednak jednym z tych artystów, którzy pozwalają zmienić na temat bluesa zdanie. Koncert nagrany na festiwalu jazzowym w Newport to kawał porządnego, soczystego, esencjonalnego południowego brzmienia.
Waters miał już wówczas za sobą blisko dwadzieścia lat muzycznej kariery (pierwsze single wydawał na początku lat 40., choć sławę i uznanie zdobył dekadę później) i słychać, że jest już zaprawionym w bojach scenicznym wyjadaczem. Gra śmiało, pewnie, słusznie przekonany, że jego muzyka świetnie się obroni. Niby to wszystko proste utwory, nieskomplikowane, ale mają naprawdę olbrzymią siłę. Waters miał zresztą do dyspozycji nie tylko dobry repertuar (sporo standardów, kilka piosenek napisanych przez legendarnego bluesmana Williego Dixona), ale także doskonałych muzyków. W zespole Watersa znalazł się wówczas fantastyczny pianista Otis Spann (współpracował wcześniej m.in. z B.B. Kingiem), a cuda z harmonijką wyczyniał niezniszczalny James Cotton. Niezniszczalny, bo do dziś aktywny – najnowszą płytę w swoim dorobku wydał w ubiegłym roku.
Koncert Muddy'ego Watersa był ostatnim występem festiwalu w Newport w 1960. Z powodu zamieszek na teren imprezy wkroczyła Gwardia Narodowa i festiwal został przerwany. Ostatni numer, jaki zagrał zespół Watersa nosi więc tytuł „Goodbye Newport Blues” - został w całości zaimprowizowany, a Otis Spann zaśpiewał wiersz napisany naprędce przez poetę Langstona Hughesa. Mocny akcent na zakończenie festiwalu, ale także dowód nieprzeciętnego talentu Watersa i towarzyszących mu muzyków.
I jeśli czegoś mi na tej płycie brakuje, to przede wszystkim znakomitego kawałka „Rollin' Stone” - tego samego, od którego nazwę zaczerpnął i zespół Micka Jaggera, i legendarny amerykański dwutygodnik.